-->

sobota, 20 kwietnia 2013

Ostatnia spowiedź, Nina Reichter

Tytuł: Ostatnia spowiedź
Autor: Nina Reichter
Liczba stron: 380
Wydawnictwo: Novae Res
Seria/Cykl: Ostatnia spowiedź, tom I
Moja ocena: 2/6










Debiutancka powieść polskiej autorki Niny Reichter zatytułowana „Ostatnia spowiedź” wywołała ostatnio duże poruszenie wśród czytelników, a w szczególności wśród ich żeńskiej części. To ostatnie raczej mnie nie dziwi, zważywszy na to, że głównym tematem tej książki jest miłość. Ally Hanningan jest zwykłą dziewczyną, którą w życiu spotkało kilka nieprzyjemnych doświadczeń z facetami. Z tej przyczyny zdecydowała już nigdy więcej nie poddać się miłości i związała się z całkowicie jej obojętnym, dużo starszym Christophem. Podczas podróży ze Stanów do Francji spóźnia się na samolot i musi spędzić noc na lotnisku. W tym samym czasie w podobnej sytuacji znajduje się Bradin Rothfeld – frontamn niemieckiego, rockowego zespołu „Bitter Grace”. Między tym dwojgiem nawiązuje się relacja, która potrwa dłużej niż kilka godzin spędzonych w lotniskowej poczekalni.

Nina Reichter ukończyła studia prawnicze, a „Ostatnia spowiedź” pierwotnie została opublikowana na jej blogu jako fanfiction. Opis fabuły od razu wzbudził we mnie podejrzenia i okazało się, że były słuszne – zespół, który zainspirował autorkę, to „Tokio Hotel”, Bradin to Bill, a jego brat Tom zachował oryginalne imię także w książce. Szczerze mówiąc, a raczej pisząc, nie mam pojęcia, co mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę lekturę. Ja nawet nie lubię Tokio Hotel, co więcej dziwi mnie, że ktoś jeszcze za nimi szaleje… Chyba uznałam, że uda mi się zignorować te podobieństwa, ale nic z tego – twarz Billa miałam cały czas przed oczami, co raczej nie wpływało pozytywnie na mój odbiór tej książki. To wręcz porażająco dobre recenzje, jakie zbiera „Ostatnia spowiedź”, sprawiły, że mimo wszystko zdecydowałam się po nią sięgnąć. Byłam tak bardzo ciekawa tej lektury, że kupiłam ją i od razu zaczęłam czytać, ignorując wszelkie podszepty mojego rozsądku. I był to jeden z najgorszych błędów ostatnich dni, bo czytanie tej powieści było co najmniej męczące, a najgorsze, że sama sprowadziłam sobie tę mękę na głowę.

Początki z tą lekturą nie były takie fatalne, nastawiona byłam raczej obojętnie, ale im dalej w las, tym gorzej. Fabuła jest naciągnięta do granic możliwości – od dawna nie spotkałam się z równie źle poprowadzoną, nielogiczną akcją. Ale najgorszy aspekt tych wydarzeń to ich kompletna nierealistyczność. Właściwie mamy tutaj ten sam schemat co w „Zmierzchu” Stephenie Meyer – zwykła dziewczyna, w której zakochuje się niezwykły chłopak, tylko tym razem książę nie okazuje się być wampirem, a wokalistą znanego zespołu. Nie bawi mnie już zupełnie w kółko odgrzewanie tego samego kotleta. Kolejna rzecz, że kartki książki wypełniają bezsensowne wymiany zdań między bohaterami, które do niczego nie prowadzą, a jak już pojawiają się jakieś znaczące wydarzenia, to jest to wielkie BUM – dramat zaczyna gonić dramat, a jeden jest bardziej pseudo-dramatyczny i niemożliwy od drugiego. Obfitość romantycznych uniesień między Ally i Bradinem też była dla mnie zatrważająca – a to oglądają razem gwiazdy, a to on śpiewa jej piosenkę na karaoke, a to mają kolejną bardzo ważną i głęboką rozmowę przez telefon, a to obmacują się w garderobie przed koncertem. Cały czas dręczą ich też żenujące fantazje erotyczne. Po prostu fuj.

Jednak najgorsi w tym wszystkim są chyba bohaterowie. W moim odczuciu zupełnie tragiczni, szczególnie Ally, która charakterologicznie przypomina Bellę z wspomnianego wcześniej „Zmierzchu”. Co dwie strony zalewa się łzami, co pod koniec irytowało mnie do tego stopnia, że nie mogłam się powstrzymać, żeby nie przewracać oczami. Ally cierpi, cierpi i zalewa się łzami, i znowu cierpi, a potem zalewa się łzami. Oczywiście nie widzi, że główną przyczyną tych rzekomych nieszczęść jest ona sama. Haningan to osoba niesamodzielna, nieodpowiedzialna, nie mająca własnego zdania i cienia odwagi, żeby postawić się stawiającej absurdalne żądania matce, przy tym nudna, pozbawiona charakteru oraz poczucia humoru i niezmiernie irytująca. Pozostałe postaci również mają chroniczny weltschmerz, sami są dla siebie przeszkodą i dosłownie wymyślają kolejne problemy. Bradin został przedstawiony jako bożyszcze nie z tej ziemi, a jednocześnie jako skromny, romantyczny chłopaczek, czyli same zalety i zero realizmu. „Rockman” nagminnie nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań względem zespołu, byle tylko udowodnić Ally swoją bezgraniczną miłość. Ogólnie zachowuje się jak skończony idiota, ale idealnie spełnia wymogi romantycznego księcia z bajki. Załatwia nawet dziewczynie, która zrobiła w życiu raptem kilka amatorskich zdjęć, wykonanie sesji dla, uwaga uwaga!, samego „Vanity Fair”… Jestem pewna, że żadna gazeta takiego formatu nie wyraziłaby na to zgody i też nikt przy zdrowych zmysłach przy tak małym doświadczeniu by się tego nie podjął. Ale przecież jesteśmy uwięzieni w tej bajce i Ally świetnie sobie ze wszystkim radzi, staje się zupełną profesjonalistką w całe pięć minut i lata pracy innych fotografów już nic nie znaczą. Zupełnie nieprawdopodobne, jak wszystko w tej książce. Ale oprócz Ally i Bradina mamy jeszcze postaci Toma i Christopha. Pierwszy to kolejny schematyczny bohater w tej powieści – tym razem Reichter zrobiła kalkę ze stereotypowego macho. Oczywiście zamieszała w tym diabelskim kotle jeszcze bardziej i stworzyła trójkąt Bradin-Ally-Tom, co uczyniło dla mnie tę książkę jeszcze bardziej nieznośną. Z kolei Christoph to demoniczny narzeczony, który terroryzuje Ally gównie dlatego, że ona mu na to pozwala. W każdym razie jest oślizgły i zły. Buuuu.

Ale to jeszcze nie koniec skarg – za bardzo mi się nie podobała ta powieść, żebym mogła  już w tym momencie przestać się nad nią pastwić. Pozostaje jeszcze styl, który dopełnia tego żałosnego obrazka. Autorka używa okropnie patetycznego języka, posługuje się wymuszonymi metaforami, sili się na artyzm i po prostu przesadza. Wszystkie rozdziały mają jakieś pseudo-poetyckie tytuły, jak na przykład: „Mój najlepszy grzechu”, „Zabrałeś miłość… szczęście… czy tylko powietrze?” albo „Jesteś moim pragnieniem… moją nadzieją… i moją niepewnością. Dajesz mi wszystko i wszystko możesz mi odebrać”. Równie dobrze mogłyby nosić tytuły: „Banał”, „Jeszcze gorszy banał” i „Szczyt wszystkich banałów”. No i w końcu coś, czemu nie mogę się nadziwić – w powieści znaleźć można całkiem sporo błędów stylistycznych. Ally „zalewa filiżankę wodą”, albo „nostalgicznie miesza kawę” (tutaj wyobraziłam ją sobie w zatłoczonym niemieckim Starbucksie, jak zanurza plastikowe mieszadełko w papierowym kubku – szalenie nostalgicznie!). Ogólnie „melancholijnie” i „nostalgicznie” to chyba ulubione słowa autorki i przez to napotykamy je we wszystkich możliwie najgorszych po temu momentach. Jednak ten styl, gdyby go trochę utemperować i wyrzucić z niego ten patetyczny bełkot, miałby jaki taki potencjał. Szkoda.

Z tego, co napisałam wyżej, wynika, że „Ostatnia spowiedź” ma same wady i co tu dużo mówić – tak rzeczywiście jest. To koszmarne, pełne banałów i niedorzeczności czytadło, które w pewnych momentach mocno zalatuje tanim harlequinem. Przede wszystkim takie książki, chociaż z pozoru niegroźne, już od paru lat zaszczepiają w umysłach dziewczyn kompletnie odrealnione wyobrażenia świata i miłości. Oczywiście, że są osoby, które potrafią doskonale odróżnić świat rzeczywisty od tego książkowego i dla nich tego typu powieści mogą być świetną zabawą, nie mam nic przeciwko. Ale naprawdę szkoda mi dziewczyn, i tych kilku chłopaków, którzy po przeczytaniu czegoś takiego będą w życiu szukać podobnych wrażeń, bo po prostu bardzo mocno się rozczarują. Takie rzeczy się nie zdarzają, ludzie pokroju Bradina też nie występują w naturze i chyba bardzo dobrze, bo wszyscy porzygalibyśmy się od tego wymuszonego, sztampowego romantyzmu. Apoteoza zakazanej, niemożliwej miłości zawarta w tego typu książkach też działa na mnie jak płachta na byka, bo tego typu związki wcale nie są takie „fajne”, częściej przynoszą nieszczęście niż radość i zazwyczaj nie kończą się happy endem. Jeżeli ktoś twardo stąpa po ziemi i ma mocne nerwy „Ostatnia spowiedź” nie zrobi mu krzywdy i może akurat trafi w jego gust, ale jeżeli ktoś chce się przez tę książkę karmić kolejnymi fantazjami to lepiej od razu z niej zrezygnować. Dla osób naprawdę zainteresowanych podobną tematyką  bardzo polecam powieść „Jednym tchem” – Anna Rybkowska zrobiła to jakieś tysiąc razy lepiej.

Jedynym powodem, dla którego nie dałam temu szmirowatemu dziełku najniższej oceny jest to, że przeczytałam je w miarę szybko, bo chciałam po prostu wiedzieć, co będzie dalej. Jednak mimo wszystko po następną część raczej nie sięgnę, bo nie mam na tyle masochistycznych zapędów.  Gdybym miała napisać własne, wymarzone zakończenie, wsadziłabym wszystkich bohaterów do wielkiej, NOSTALGICZNIE rozpędzonej ciężarówki bez hamulców i patrzyła jak MELANCHOLIJNIE spadają w przepaść, a potem roztrzaskują się na jej dnie, a wraz z nimi ich sztuczne dramaty i wymuszony romantyzm.

***

Jeżeli mimo mojej recenzji, ktoś nadal jest zainteresowany tą lekturą i chce się przekonać na własnej skórze, czy przypadnie mu ona do gustu, chętnie ją wymienię bądź sprzedam. Aktualnie zajmuje mi cenne miejsce na półce. Osoby, które chcą pozbawić mnie tego kłopotu, proszę o kontakt na portalu Lubimy Czytać lub przez mój e-mail, który znajdziecie w zakładce "O mnie" :)