Autor: Nina Reichter
Liczba stron: 380
Wydawnictwo: Novae Res
Seria/Cykl: Ostatnia spowiedź, tom I
Moja ocena: 2/6
Debiutancka
powieść polskiej autorki Niny Reichter zatytułowana „Ostatnia spowiedź”
wywołała ostatnio duże poruszenie wśród czytelników, a w szczególności wśród ich
żeńskiej części. To ostatnie raczej mnie nie dziwi, zważywszy na to, że głównym
tematem tej książki jest miłość. Ally Hanningan jest zwykłą dziewczyną, którą w
życiu spotkało kilka nieprzyjemnych doświadczeń z facetami. Z tej przyczyny
zdecydowała już nigdy więcej nie poddać się miłości i związała się z całkowicie
jej obojętnym, dużo starszym Christophem. Podczas podróży ze Stanów do Francji spóźnia
się na samolot i musi spędzić noc na lotnisku. W tym samym czasie w podobnej
sytuacji znajduje się Bradin Rothfeld – frontamn niemieckiego, rockowego
zespołu „Bitter Grace”. Między tym dwojgiem nawiązuje się relacja, która potrwa
dłużej niż kilka godzin spędzonych w lotniskowej poczekalni.
Nina
Reichter ukończyła studia prawnicze, a „Ostatnia spowiedź” pierwotnie została
opublikowana na jej blogu jako fanfiction. Opis fabuły od razu wzbudził we mnie
podejrzenia i okazało się, że były słuszne – zespół, który zainspirował
autorkę, to „Tokio Hotel”, Bradin to Bill, a jego brat Tom zachował oryginalne
imię także w książce. Szczerze mówiąc, a raczej pisząc, nie mam pojęcia, co
mnie podkusiło, żeby sięgnąć po tę lekturę. Ja nawet nie lubię Tokio Hotel, co
więcej dziwi mnie, że ktoś jeszcze za nimi szaleje… Chyba uznałam, że uda mi
się zignorować te podobieństwa, ale nic z tego – twarz Billa miałam cały czas
przed oczami, co raczej nie wpływało pozytywnie na mój odbiór tej książki. To
wręcz porażająco dobre recenzje, jakie zbiera „Ostatnia spowiedź”, sprawiły, że
mimo wszystko zdecydowałam się po nią sięgnąć. Byłam tak bardzo ciekawa tej lektury,
że kupiłam ją i od razu zaczęłam czytać, ignorując wszelkie podszepty mojego
rozsądku. I był to jeden z najgorszych błędów ostatnich dni, bo czytanie tej powieści
było co najmniej męczące, a najgorsze, że sama sprowadziłam sobie tę mękę na głowę.
Początki
z tą lekturą nie były takie fatalne, nastawiona byłam raczej obojętnie, ale im
dalej w las, tym gorzej. Fabuła jest naciągnięta do granic możliwości – od
dawna nie spotkałam się z równie źle poprowadzoną, nielogiczną akcją. Ale
najgorszy aspekt tych wydarzeń to ich kompletna nierealistyczność. Właściwie
mamy tutaj ten sam schemat co w „Zmierzchu” Stephenie Meyer – zwykła
dziewczyna, w której zakochuje się niezwykły chłopak, tylko tym razem książę
nie okazuje się być wampirem, a wokalistą znanego zespołu. Nie bawi mnie już
zupełnie w kółko odgrzewanie tego samego kotleta. Kolejna rzecz, że kartki
książki wypełniają bezsensowne wymiany zdań między bohaterami, które do niczego
nie prowadzą, a jak już pojawiają się jakieś znaczące wydarzenia, to jest to
wielkie BUM – dramat zaczyna gonić dramat, a jeden jest bardziej pseudo-dramatyczny
i niemożliwy od drugiego. Obfitość romantycznych uniesień między Ally i
Bradinem też była dla mnie zatrważająca – a to oglądają razem gwiazdy, a to on
śpiewa jej piosenkę na karaoke, a to mają kolejną bardzo ważną i głęboką
rozmowę przez telefon, a to obmacują się w garderobie przed koncertem. Cały
czas dręczą ich też żenujące fantazje erotyczne. Po prostu fuj.
Jednak
najgorsi w tym wszystkim są chyba bohaterowie. W moim odczuciu zupełnie
tragiczni, szczególnie Ally, która charakterologicznie przypomina Bellę z
wspomnianego wcześniej „Zmierzchu”. Co dwie strony zalewa się łzami, co pod
koniec irytowało mnie do tego stopnia, że nie mogłam się powstrzymać, żeby nie
przewracać oczami. Ally cierpi, cierpi i zalewa się łzami, i znowu cierpi, a
potem zalewa się łzami. Oczywiście nie widzi, że główną przyczyną tych
rzekomych nieszczęść jest ona sama. Haningan to osoba niesamodzielna,
nieodpowiedzialna, nie mająca własnego zdania i cienia odwagi, żeby postawić
się stawiającej absurdalne żądania matce, przy tym nudna, pozbawiona charakteru
oraz poczucia humoru i niezmiernie irytująca. Pozostałe postaci również mają
chroniczny weltschmerz, sami są dla siebie przeszkodą i dosłownie wymyślają
kolejne problemy. Bradin został przedstawiony jako bożyszcze nie z tej ziemi, a
jednocześnie jako skromny, romantyczny chłopaczek, czyli same zalety i zero
realizmu. „Rockman” nagminnie nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań względem
zespołu, byle tylko udowodnić Ally swoją bezgraniczną miłość. Ogólnie zachowuje
się jak skończony idiota, ale idealnie spełnia wymogi romantycznego księcia z
bajki. Załatwia nawet dziewczynie, która zrobiła w życiu raptem kilka
amatorskich zdjęć, wykonanie sesji dla, uwaga uwaga!, samego „Vanity Fair”…
Jestem pewna, że żadna gazeta takiego formatu nie wyraziłaby na to zgody i też
nikt przy zdrowych zmysłach przy tak małym doświadczeniu by się tego nie
podjął. Ale przecież jesteśmy uwięzieni w tej bajce i Ally świetnie sobie ze
wszystkim radzi, staje się zupełną profesjonalistką w całe pięć minut i lata
pracy innych fotografów już nic nie znaczą. Zupełnie nieprawdopodobne, jak
wszystko w tej książce. Ale oprócz Ally i Bradina mamy jeszcze postaci Toma i
Christopha. Pierwszy to kolejny schematyczny bohater w tej powieści – tym razem
Reichter zrobiła kalkę ze stereotypowego macho. Oczywiście zamieszała w tym
diabelskim kotle jeszcze bardziej i stworzyła trójkąt Bradin-Ally-Tom, co
uczyniło dla mnie tę książkę jeszcze bardziej nieznośną. Z kolei Christoph to
demoniczny narzeczony, który terroryzuje Ally gównie dlatego, że ona mu na to
pozwala. W każdym razie jest oślizgły i zły. Buuuu.
Ale
to jeszcze nie koniec skarg – za bardzo mi się nie podobała ta powieść, żebym
mogła już w tym momencie przestać się
nad nią pastwić. Pozostaje jeszcze styl, który dopełnia tego żałosnego obrazka.
Autorka używa okropnie patetycznego języka, posługuje się wymuszonymi
metaforami, sili się na artyzm i po prostu przesadza. Wszystkie rozdziały mają
jakieś pseudo-poetyckie tytuły, jak na przykład: „Mój najlepszy grzechu”,
„Zabrałeś miłość… szczęście… czy tylko powietrze?” albo „Jesteś moim
pragnieniem… moją nadzieją… i moją niepewnością. Dajesz mi wszystko i wszystko
możesz mi odebrać”. Równie dobrze mogłyby nosić tytuły: „Banał”, „Jeszcze
gorszy banał” i „Szczyt wszystkich banałów”. No i w końcu coś, czemu nie mogę
się nadziwić – w powieści znaleźć można całkiem sporo błędów stylistycznych.
Ally „zalewa filiżankę wodą”, albo „nostalgicznie miesza kawę” (tutaj
wyobraziłam ją sobie w zatłoczonym niemieckim Starbucksie, jak zanurza
plastikowe mieszadełko w papierowym kubku – szalenie nostalgicznie!). Ogólnie „melancholijnie”
i „nostalgicznie” to chyba ulubione słowa autorki i przez to napotykamy je we
wszystkich możliwie najgorszych po temu momentach. Jednak ten styl, gdyby go
trochę utemperować i wyrzucić z niego ten patetyczny bełkot, miałby jaki taki
potencjał. Szkoda.
Z
tego, co napisałam wyżej, wynika, że „Ostatnia spowiedź” ma same wady i co tu
dużo mówić – tak rzeczywiście jest. To koszmarne, pełne banałów i
niedorzeczności czytadło, które w pewnych momentach mocno zalatuje tanim
harlequinem. Przede wszystkim takie książki, chociaż z pozoru niegroźne, już od
paru lat zaszczepiają w umysłach dziewczyn kompletnie odrealnione wyobrażenia
świata i miłości. Oczywiście, że są osoby, które potrafią doskonale odróżnić
świat rzeczywisty od tego książkowego i dla nich tego typu powieści mogą być
świetną zabawą, nie mam nic przeciwko. Ale naprawdę szkoda mi dziewczyn, i tych
kilku chłopaków, którzy po przeczytaniu czegoś takiego będą w życiu szukać
podobnych wrażeń, bo po prostu bardzo mocno się rozczarują. Takie rzeczy się
nie zdarzają, ludzie pokroju Bradina też nie występują w naturze i chyba bardzo
dobrze, bo wszyscy porzygalibyśmy się od tego wymuszonego, sztampowego
romantyzmu. Apoteoza zakazanej, niemożliwej miłości zawarta w tego typu
książkach też działa na mnie jak płachta na byka, bo tego typu związki wcale
nie są takie „fajne”, częściej przynoszą nieszczęście niż radość i zazwyczaj
nie kończą się happy endem. Jeżeli ktoś twardo stąpa po ziemi i ma mocne nerwy
„Ostatnia spowiedź” nie zrobi mu krzywdy i może akurat trafi w jego gust, ale
jeżeli ktoś chce się przez tę książkę karmić kolejnymi fantazjami to lepiej od
razu z niej zrezygnować. Dla osób naprawdę zainteresowanych podobną tematyką bardzo polecam powieść „Jednym tchem” – Anna
Rybkowska zrobiła to jakieś tysiąc razy lepiej.
Jedynym
powodem, dla którego nie dałam temu szmirowatemu dziełku najniższej oceny jest
to, że przeczytałam je w miarę szybko, bo chciałam po prostu wiedzieć, co
będzie dalej. Jednak mimo wszystko po następną część raczej nie sięgnę, bo nie
mam na tyle masochistycznych zapędów. Gdybym
miała napisać własne, wymarzone zakończenie, wsadziłabym wszystkich bohaterów
do wielkiej, NOSTALGICZNIE rozpędzonej ciężarówki bez hamulców i patrzyła jak MELANCHOLIJNIE
spadają w przepaść, a potem roztrzaskują się na jej dnie, a wraz z nimi ich
sztuczne dramaty i wymuszony romantyzm.
***
Jeżeli mimo mojej recenzji, ktoś nadal jest zainteresowany tą lekturą i chce się przekonać na własnej skórze, czy przypadnie mu ona do gustu, chętnie ją wymienię bądź sprzedam. Aktualnie zajmuje mi cenne miejsce na półce. Osoby, które chcą pozbawić mnie tego kłopotu, proszę o kontakt na portalu Lubimy Czytać lub przez mój e-mail, który znajdziecie w zakładce "O mnie" :)
***
Jeżeli mimo mojej recenzji, ktoś nadal jest zainteresowany tą lekturą i chce się przekonać na własnej skórze, czy przypadnie mu ona do gustu, chętnie ją wymienię bądź sprzedam. Aktualnie zajmuje mi cenne miejsce na półce. Osoby, które chcą pozbawić mnie tego kłopotu, proszę o kontakt na portalu Lubimy Czytać lub przez mój e-mail, który znajdziecie w zakładce "O mnie" :)