-->

piątek, 2 listopada 2012

Magia kąsa, Ilona Andrews

Tytuł: Magia kąsa
Autor: Ilona Andrews
Liczba stron: 438
Tłumaczenie: Anna Czapla
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Seria/Cykl: Kate Daniels tom I
Moja ocena: 4,5/6









Fantastyka to bardzo szerokie pojęcie, zawierające w sobie wiele podgatunków. Jednym z nich jest urban fantasy, który charakteryzuje się ukazaniem kontrastu między współistniejącymi w świecie przedstawionym magią a techniką. Magia wkracza do wielkomiejskich, betonowych dżungli, a wraz z nią nadprzyrodzone istoty. Konfrontacja magii z techniką tworzy specyficzny klimat, który jednych może fascynować i przyciągać, innych natomiast – odpychać. Ja niewątpliwie należę do tej pierwszej grupy i dlatego ostatnio zdecydowałam się sięgnąć po jedną z najbardziej znanych serii reprezentujących ten gatunek, a mianowicie po cykl „Kate Daniels” autorstwa Ilony Andrews.

Tajemnicza Ilona to tak naprawdę duet literacki – Ilona i Andrew Gordon, małżeństwo pisarzy, którzy poznali się w szkole, na zajęciach z podstaw pisania, co dla każdej zapalonej czytelniczki (czyli również mnie) musi wydać się romantyczną historią. Wspólnie stworzyli już dwa cykle powieściowe, w tym „Kate Daniels”, która podbiła listy bestsellerów. Już od dawna miałam w planach zapoznanie się z pierwszym tomem  tej serii zatytułowanym „Magia kąsa” i ostatnio, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, udało mi się te zamiary zrealizować. A wrażenia po lekturze? Jak najbardziej pozytywne!

Ale po kolei, czyli najpierw o czym w ogóle opowiada ta książka? Nazwa serii nie pozostawia wątpliwości co do tożsamości głównej bohaterki – „Kate Daniels” mówi samo za siebie. Akcja powieści rozgrywa się w przyszłości, w Atlancie, która jednak znacznie różni się od miasta znanego nam współcześnie. Przypływy magii zniszczyły miasto, zamieniając latami wznoszone przez ludzi budowle w gruzy. Kate żyje w świecie wampirów i zmiennokształtnych. Magia staje się niebezpiecznym narzędziem w rękach nieświadomych ludzi. Do życia powracają zapomniane starożytne bóstwa, stanowiące poważne zagrożenie dla życia wielu osób. Kate jest najemniczką – pracuje na zlecenie, walcząc ze skutkami źle użytej magii. Pewnego dnia dowiaduje się o śmierci swojego opiekuna, Grega. Postanawia na własną rękę przeprowadzić śledztwo, by znaleźć jego zabójcę i pomścić zadaną śmierć.

Ogromną zaletę tej powieści stanowi jej główna bohaterka. Kate to po prostu świetna babaka i od razu polubiłam ją za jej cięty język. Nie jest to postać idealna, ma swoje wady, takie jak chociażby gwałtowność czy impulsywność, ale właśnie to czyni ją naturalną i realistyczną. Nie ona jedna w tej książce może poszczycić się poczuciem humoru – niemal wszyscy bohaterowie mają skłonności do ironizowania, dzięki czemu powieść wręcz ocieka sarkastycznym humorem.

Niewątpliwy plus tej lektury to także sposób, w jaki został wykreowany świat przedstawiony. W świecie Kate roi się od magii i stworzeń będących jej wytworami. Obok stałych elementów powieści fantastycznych pojawiają się też zupełnie nowatorskie pomysły. Co więcej autorka, a właściwie autorzy, w doskonały sposób ukazali starcie magii z techniką. W połączeniu z czarnym humorem tworzy to niesamowicie oryginalną lekturę. Książka ma charakterystyczną atmosferę, w którą bez oporów zanurzyłam się już po kilku rozdziałach. Sama akcja jest bardzo dynamiczna i wciągająca, nie mówiąc już nawet o tym, jak wielkie emocję wzbudzają ostatnie rozdziały, kiedy fabuła nabiera wprost zawrotnego tempa.

Jedyną rzeczą, jaką mam do zarzucenia tej lekturze, jest to, że nie poruszyła mnie ona w ten szczególny sposób, który sprawia, iż niektóre z czytanych przez mnie książek uznaję za rewelacyjne. Przygody Kate wzbudziły we mnie emocje, jednak związane one były głównie z chęcią poznania zakończenia historii. Spowodowało je szybkie tempo akcji, a nie ogromne przywiązanie do bohaterów książki. Zabrakło „tego czegoś”, tej małej iskry, która roznieciłaby wielkie emocje. Mimo to uważam, że „Magia kąsa” to naprawdę bardzo dobra, godna polecenia pozycja. Z całą pewnością sięgnę po następne tomy tego cyklu i mam nadzieję, ze większe wzruszenia przyjdą wraz z ich lekturą.

Technika zastąpiła współczesnemu człowiekowi magię. Czy jest jej dobrym substytutem? Po lekturze powieści Ilony Andrews mogę stwierdzić, że to na pewno środek bardziej „posłuszny”, dający się łatwiej kontrolować. Nie oszukujmy się w – dzisiejszych czasach racjonalizm bije magię na głowę, pozwalając jej egzystować jedynie na kartach książek i na filmowym ekranie. Nie oznacza to, że magia całkowicie zniknęła z naszego życia - przyjęła po prostu inną postać. Dzisiaj mamy do czynienia z wszechobecną magią… magią techniki. Szczerze odpowiedzcie sobie teraz na pytanie: Czy macie świadomość, jak konkretnie działają mechanizmy telefonów komórkowych, tabletów, iPodów? Ja nie mam, ale w jakiś tajemniczy sposób muzyka z mojego odtwarzacza wędruje szlakiem słuchawek wprost do moich uszu – czyli magia jednak istnieje.  

czwartek, 27 września 2012

Jutro, John Marsden

Tytuł: Jutro, kiedy zaczęła się wojna
Autor: John Marsden
Liczba stron: 271
Tłumaczenie: Anna Gralak
Wydawnictwo: Znak
Seria/Cykl: Jutro tom I
Moja ocena: 4,5/6










Poznajcie Ellie Linton, zwykłą licealistkę, która wraz z grupą przyjaciół wyrusza na wyprawę do Piekła – trudno dostępnego miejsca w górach. Ani ona, ani nikt z jej znajomych nie spodziewa się, że czas spędzony na biwakowaniu to prawdopodobnie ostatnie beztroskie dni. Po powrocie do domu zastają świat wywrócony do góry nogami. Zaczęła się wojna i od teraz już nic nie będzie takie samo.

Tak przedstawia się fabuła pierwszego tomu cyklu dla młodzieży „Jutro” autorstwa australijskiego pisarza, Johna Marsdena. O tej serii zrobiło się głośno zaraz po jej polskiej premierze i do tej pory cieszy się ona niesłabnącym zainteresowaniem wśród czytelników. Bardzo wiele osób polecało mi ten cykl i w końcu skuszona pozytywnymi opiniami sięgnęłam po jego pierwszy tom. Spodziewałam się po tej książce czegoś absolutnie wyjątkowego i porywającego, dlatego z wielkim zapałem zabrałam się do czytania. Balon napompowany przez oczekiwania pękł już po kilku rozdziałach i zorientowałam się, że ta lektura nie dostarczy mi aż tak wielkich wrażeń. Ostatecznie jestem z niej zadowolona, jednak odczuwam też lekki posmak rozczarowania. 

Narratorką w powieści jest Ellie, jednak oprócz niej Marsden powołał do życie jeszcze siedmiu innych bohaterów: sympatyczną Corrie oraz jej chłopaka Kevina, wrażliwą Fi, przebojowego Homera, nieśmiałego Lee, wytrwałą Robyn i komputerowego geniusza Chrisa. Każda z tych postaci wzbudziła we mnie inne emocje. Jednych polubiłam bardziej, drugich mniej, a innych wcale. Moją największą sympatię wzbudziła Fi, która zawsze mimo strachu wykazywała się największą odwagą. Bardzo polubiłam także Homera za jego hart ducha i poczucie humoru. Nie mogę natomiast powiedzieć, aby spodobała mi się postać Ellie. Z całej ósemki to jej zachowanie irytowało mnie najbardziej. Żałuję, że to właśnie z jej perspektywy prowadzona jest narracja, gdyż chętniej zyskałabym wgląd w myśli jakiegoś innego bohatera.

„Jutro” w dużej mierze opowiada o tym, jak wygląda bezpośrednie zetknięcie się z wojną. Wielu ludzi, w tym także i ja, wojnę widziało jedynie na ekranie telewizora, z perspektywy fotela lub kanapy. Ostatnio nie ma dnia bez wiadomości o zaostrzeniu jakichś konfliktów lub o rozpoczęciu się nowych. Wojna wydaje się przerażająca, gdy oglądamy ją na ekranie telewizora, jednak wyobrażam sobie, o ile straszniejsza musi być w rzeczywistości. „Jutro” to seria, która pokazuje jak to jest znaleźć się po drugiej stronie telewizyjnego ekranu. Wojna staje się częścią życia nastoletnich bohaterów. Muszą oni stanąć w jej obliczu i mimo strachu stawić jej czoło. Książka w doskonały sposób pozwala zaobserwować, jak wielkie zmiany w charakterach bohaterów spowodował bezpośredni kontakt z realiami wojny. Wszyscy bohaterowie zmieniają się – ich sposób myślenia, działania, system wartości. Osobowość każdej z postaci ewoluuje i dojrzewa. Ellie i jej przyjaciele przechodzą coś w rodzaju przyspieszonego kursu dojrzewania. John Marsden oferuje czytelnikowi coś więcej niż tylko wciągającą fabułę, a mianowicie świetną powieść o dorastaniu.

Cenię autora za ukazanie przemiany bohaterów, ponieważ dzięki temu książka zyskała trochę na realności. Pod innymi względami wydarzenia w niej zaprezentowane są raczej nieprawdopodobne. W moim odczuciu jest to największy mankament tej lektury – jej niezgodność z rzeczywistością. Drugą wadą było dla mnie zbyt krótkie przedstawienie postaci. Marsden po macoszemu potraktował charakterystykę i pobieżnie opisał swoich bohaterów. Zdziwiło mnie, że tak niewiele było powiedziane o ich wyglądzie. W wyniku tego przez sporą część książki nie mogłam sobie dokładnie wyobrazić żadnej z postaci, co przeszkadzało mi w czytaniu. Z powodu braku bardziej rozbudowanych charakterystyk cała fabuła sprawiała wrażenie zawieszonej w próżni.

Jednak mimo tych kilku ujemnych stron książki bardzo dobrze bawiłam się podczas jej czytania. Na pewno nie można powiedzieć, że jest to jednowymiarowa lektura, mająca do zaoferowania tylko i wyłącznie szybką akcję, bo pod tym kryje się dosyć łatwe do odczytania, ale wciąż mądre przesłanie. Dlatego nie żałuję, że zdecydowałam się zapoznać z pierwszą częścią tego cyklu i już planuję sięgnięcie po następne. „Jutro” oceniam pozytywnie i mam nadzieję na jeszcze więcej w kolejnych tomach. 

piątek, 21 września 2012

Dziewczyna, która pływała z delfinami, Sabina Berman

Tytuł: Dziewczyna, która pływała z delfinami
Autor: Sabina Berman
Liczba stron: 230
Tłumaczenie: Małgorzata Moś
Wydawnictwo: Znak
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 4/6









Nigdy nie byłam zagorzałą zwolenniczką ekologii i nie sądzę, żeby w najbliższym czasie coś miało się w tym względzie zmienić. Jakiś czas temu zauważyłam, że ekologia stała się modna – bycie „eko mamą” czy walka o prawa zwierząt są teraz na czasie. Ten gwałtowny wzrost liczby osób, które chcą być „eko”, nie tyle z powodu rzeczywistej troski o losy naszej planety, ale z chęci bycia trendy, jeszcze bardziej zniechęcił mnie do idei ochrony środowiska. Propagujące ekologię hasła zaczęły pojawiać się wszędzie, a więc w końcu zawędrowały także do świata literatury: ochrona praw zwierząt i propagowanie życia w zgodzie z naturą z krótkich wzmianek urosły do samodzielnych wątków lub idei przewodnich niektórych powieści. Debiut literacki Sabiny Berman -  „Dziewczyna, która pływała z delfinami” to jedna z takich właśnie książek. Po jej przeczytaniu widzę, że to nie była lektura odpowiednia dla mnie, szczególnie biorąc pod uwagę moje nastawienie do spraw związanych z ekologią. Pewnie nie sięgnęłabym po nią, gdyby nie opis z tyłu okładki, gdzie o „ekologicznych wątkach” nie ma ani jednego zdania. Pojawia się za to informacja o bohaterce cierpiącej na autyzm, która sprawiła, że zdecydowałam się zabrać ze tę lekturę. Ostatecznie nie żałuję czasu z nią spędzonego, ale też nie jestem z niej w pełni zadowolona.

„Dziewczyna, która pływała z delfinami” opowiada historię chorej na autyzm Karen Nieto. Choroba jest dla niej niewątpliwie przekleństwem, ale też dzięki niej Karen to osoba w pewien sposób niezwykła i wyjątkowa, która ma niespotykane talenty oraz zdolności. Wczesne dzieciństwo dziewczyna spędza pomiędzy piwnicą w domu matki a plażą, nie potrafi mówić, boi się ludzi i żywi się piaskiem. Wszystko zmienia się po śmierci znęcającej się nad nią matki, gdy do meksykańskiego miasteczka przybywa ciotka Karen – Isabelle. Podejmuje się ona trudnego zadania opieki nad dziewczynką oraz wprowadzenia jej do świata zwykłych ludzi. Ciotka uczy ją życia od podstaw, odkrywa jej talenty i kieruje nią tak, by odniosła w życiu sukces.

Narracja w powieści jest prowadzona z perspektywy głównej bohaterki, co z jednej strony stanowi zaletę, z drugiej jednak działa na niekorzyść. Niewątpliwy plus takiej formy podawczej to wgląd, jaki daje ona w nietypową psychikę Karen. Druga strona medalu przedstawia się tak, że przez to język powieści jest dosyć ubogi i łopatologicznie prosty. Niestety rzuca się to w oczy podczas lektury i w niektórych momentach trudno było mi się nią w pełni cieszyć.

Jednak trzeba przyznać, że styl nie jest najważniejszym kryterium oceny książek. Język to jedynie dodatkowy walor - to treść stanowi o wartości danej powieści. Pod tym względem „Dziewczyna, która pływała z delfinami” wypada już znacznie lepiej. Samo przedstawienie procesu socjalizacji Karen,  rozwoju jej myśli i umiejętności, ukazanie życiowych sukcesów i porażek już zasługuje na dużego plusa ze względu na oryginalność. Książka pokazuje, że osoby dotknięte autyzmem również mogą być w swoim życiu szczęśliwe, chociaż szczęście nie zawsze oznacza dla nich to, co dla „zwykłych” ludzi. Co więcej mogą także odnosić sukcesy na polu zawodowym i wykorzystywać swoje niezwykłe talenty w różnych dziedzinach. Wielką bohaterką w tej historii okazała się dla mnie ciotka głównej bohaterki, Isabelle. Dlaczego? Ponieważ podjęła się naprawdę ogromnie trudnego zadania, jakim jest opieka nad autystycznym dzieckiem. Wzięła na siebie nawet więcej, bo nie tylko opiekę, ale także wychowanie. Isabelle akceptowała Karen taką, jaka była, bez żadnych zastrzeżeń. Nie bała się także zaufać jej w wielu sprawach i przy podejmowaniu różnych decyzji brała pod uwagę jej opinie. Moim zdaniem to postawa naprawdę godna podziwu, ponieważ nie każdy potrafiłby tak dobrze wypełnić swoje obowiązki w podobnej sytuacji.

Drugie główne zagadnienie, które Sabina Berman porusza w swojej książce, to wspomniana już przeze mnie wcześniej ekologia, a konkretnie ochrona praw zwierząt. Ten temat zainteresował mnie już znacznie mniej niż ten pierwszy. Tytuł książki jest tutaj trochę mylący, gdyż nie o delfiny, a o tuńczyki w dużej mierze chodzi – Isabelle kieruje odziedziczoną po dziadku fabryką tuńczyków. Osobiście nigdy nie sięgnęłabym po książkę zatytułowaną „Dziewczyna, która pływała z tuńczykami”, więc wybaczam autorce to lekkie rozminięcie się z treścią, tym bardziej, że to tytuł w dużej mierze zachęcił mnie do sięgnięcia po tę książkę. Berman przedstawiła swoją bohaterkę jako wyjątkowo wrażliwą na odczucia zwierząt, co samo w sobie nie jest złe. Niemniej w powieści kilkakrotnie pojawiło się też słynne ostatnio stwierdzenie, że „zwierzęta powinny stać na równi z ludźmi”, z czym niestety nie przychodzi mi się zgodzić. Rozumiem potrzebę dbania o naturę, konieczność ochrony zwierząt oraz żywienia dla nich szacunku, ale rozszerzone lekcje biologii już chyba nigdy nie pozwolą mi uznać tego twierdzenia za prawdziwe. Nie będę się dłużej nad tym rozwodzić, wystarczy, że napiszę jedynie, iż ekologiczny wydźwięk tej lektury nie przypadł mi do gustu.

Mimo wszystko nie uważam, aby „Dziewczyna, która pływała z delfinami” zasługiwała na miano złej książki. Wręcz przeciwnie – to bardzo przyjemna, krótka lektura, dobra na rozluźnienie nerwów. Nie do końca trafiła mi do przekonania, bo jak już pisałam we wstępie – nie jest ona zbyt odpowiednia akurat dla mnie. Sabina Berman podjęła się opisania trudnej tematyki, co samo w sobie zasługuje na pochwałę. Niemniej pozostaje jeszcze jedno pytanie, a mianowicie: „Czy podołała temu zadaniu?” Moim zdaniem nie do końca, bo jednak czegoś troszkę lepszego, niosącego większe przesłanie oczekiwałam po tej powieści, a otrzymałam jedynie miłe czytadło. Jeżeli także chcecie przekonać się, czy Sabina Berman podołała wyzwaniu, zapraszam do lektury. 

poniedziałek, 16 lipca 2012

Niewidzialna, Sophie Jordan

Tytuł: Niewidzialna
Autor: Sophie Jordan
Liczba stron: 270
Tłumaczenie: Małgorzata Słabicka
Wydawnictwo: Bukowy Las
Seria/Cykl: Ognista tom II
Moja ocena: 4/6









Na możliwość przeczytania „Niewidzialnej”, czyli drugiego tomu cyklu „Ognista” autorstwa Sophie Jordan, czekałam z wielką niecierpliwością, ponieważ bardzo zżyłam się z jego główną bohaterką, Jacindą i chciałam  poznać jej dalsze losy. Temu oczekiwaniu towarzyszyła też nuta niepokoju. W moje myśli wkradły się wątpliwości: „Czy drugi tom utrzyma się na tym samym, wysokim poziomie, co pierwszy? Czy kontynuacja spełni moje oczekiwania?...” i tak dalej. Gdy tylko książka trafiła w moje ręce, bezzwłocznie przystąpiłam do lektury, by jak najszybciej zaspokoić ciekawość i uspokoić dręczące mnie obawy. Od razu zauważyłam, iż „Niewidzialna” jest krótsza niż poprzedni tom i pożałowałam tego, że spędzę z tą powieścią tak mało czasu. Moje przewidywania sprawdziły się – na lekturę poświęciłam zaledwie parę godzin. Teraz, gdy emocje związane z czytaniem już trochę opadły, a wrażenia wykrystalizowały się, dochodzę do wniosku, że „Niewidzialna” niewątpliwie zasługuje na ocenę pozytywną, jednak nie w tak dużym stopniu, jak pierwszy tom.

Akcja „Niewidzialnej” rozpoczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym kończy się fabuła pierwszej części, a więc podczas ucieczki Jacindy i jej rodziny z miasta Chaparral. Splot dramatycznych wydarzeń sprawił, że dragonka jest zmuszona na zawsze opuścić to miejsce, pozostawiając w nim ukochanego – Willa. Po powrocie do stada musi uporać się nie tylko ze stratą chłopaka, ale też z wrogością członków stada wobec jej osoby oraz skomplikowaną relacją między nią a Cassianem, zakochanym w niej przyszłym przywódcą stada. W trudnej sytuacji znajduje się również matka Jacindy i przede wszystkim jej siostra Tamra, która z powodu swojej przemiany znajdzie się w kompletnie nowej dla siebie sytuacji.

W drugiej części, tak jak i w pierwszej, autorka koncentruje się głównie na akcji. Nie poświęca zbyt wiele miejsca opisom i rozważaniom głównej bohaterki, z perspektywy której prowadzona jest narracja. Przez to kolejne fazy fabuły następują po sobie niezwykle szybko i lektura bardzo wciąga, chociaż niektóre wydarzenia mogą być przewidywalne. Mimo wszystko ten cykl należy do najbardziej pochłaniających, jakie dane mi było czytać. Wpływa na to także fakt, że autorka wykreowała fascynujące istoty, jakimi są dragony. Druga część zawiera więcej szczegółów dotyczących tych stworzeń, co bardzo mnie ucieszyło. Jordan przybliżyła czytelnikom także sylwetki niektórych bohaterów. Pozwoliła nam lepiej ich poznać i dzięki temu polubiłam część z postaci, do których nie pałałam sympatią po lekturze „Ognistej”. Najbardziej diametralnej zmianie uległ mój stosunek do Cassiana: silna antypatia przerodziła się w czysto pozytywne odczucia. Bardzo cenię także to, że bohaterowie tej serii są dynamiczni i zmieniają się pod wpływem różnych wydarzeń. Tamra, bliźniaczka Jacindy, jest przykładem takiej postaci. Przyznaję, że jej przemiana wpłynęła bardzo korzystnie na moją jej ocenę i udało mi się w końcu polubić tę bohaterkę bez większych zastrzeżeń.

Jak już zaznaczyłam we wstępie, „Niewidzialna” jest nieco słabsza niż „Ognista”, co z jednej strony stanowi dla mnie pewne rozczarowanie, z drugiej jednak spodziewałam się tego. Myślę, że w dużej mierze jest to konsekwencją zbyt małej objętości książki. Odniosłam wrażenie, że na tych 270 stronach autorka nie zdołała w pełni rozwinąć skrzydeł i wykorzystać wszystkich swoich możliwości. „Niewidzialna” wydaje się być jedynie wstępem do dalszej akcji, której rozwinięcie ma nastąpić w kolejnej części. Jordan przez tę powieść otworzyła sobie wiele drzwi do budowania skomplikowanej fabuły, jednak w tym tomie dostajemy jedynie jej przedsmak. Przez to lektura ta wywołuje niedosyt i zamiast zaspokajać ciekawość, potęguje ją. Książka nie przynosi rozwiązań spraw poruszanych na jej początku. Przez cały czas główna bohaterka miota się, bezskutecznie próbując wyrwać się z impasu. Podejmuje działania, z których natychmiast się wycofuje. Dopiero pod koniec postanawia przedsięwziąć konkretne decyzje, które wprowadza w życie i właśnie w tym momencie książka się urywa. Moim zdaniem korzystniejsze byłoby kontynuowanie akcji, gdyż wtedy cała historia robiłaby wrażenie płynniejszej. Niestety autorka postąpiła inaczej, ale przynajmniej dzięki temu trzecia część zapowiada się naprawdę emocjonująco.

Cykl o Jacindie dalej trzyma przyzwoity poziom, jednak „Niewidzialna” nie wgniata już w fotel tak jak „Ognista”, nie porywa w takim samym stopniu, nie budzi tak wielkich emocji. Sophie Jordan stać na o wiele więcej, co udowodniła pierwszym tomem cyklu. Niemniej jednak wciąż żywię sympatię do niej i do jej twórczości. Mam nadzieję, że w trzecim tomie serii, pokaże, co potrafi i w pełni zaspokoi mój głód na tworzone przez nią historie. 

czwartek, 5 lipca 2012

Ognista, Sophie Jordan + 11 pytań + Ogłoszenie

Witajcie moi drodzy! Jak widzicie w tytule posta, dzisiaj w notce znajdzie się coś więcej niż tylko recenzja. Zaczynam od ogłoszenia, bo to, że umieszczę je na początku, daje największe szanse, że je przeczytacie ;) Mam dla Was takie oto wiadomości: wyjeżdżam i od 7 do 15 lipca nie będę miała dostępu do komputera, dlatego nie będę miała możliwości czytania i komentowania Waszych blogów. Potem wszystko nadrobię, więc nie bójcie się - nie zaniedbuję Was ;) To moja ostatnia notka przed wyjazdem, dlatego nie będę dłużej zwlekać i przejdę do recenzji, a w następnej kolejności do blogowej zabawy. Za tydzień z hakiem wracam z nowymi recenzjami, więc do zobaczenia!

***

Tytuł: Ognista
Autor: Sophie Jordan
Liczba stron: 312
Tłumaczenie: Małgorzata Słabicka
Wydawnictwo: Bukowy Las
Seria/Cykl: Ognista tom I
Moja ocena: 5/6










„Ognista” autorstwa Sophie Jordan jest lekturą, po którą od dawna chciałam sięgnąć. Jednak odkąd ją kupiłam zawsze coś stawało mi na przeszkodzie, by w końcu się za nią zabrać. A to nie miałam czasu z powodu nawału nauki, a to była jakaś ważniejsza książka do przeczytania (na przykład lektura szkolna). Wakacje nareszcie dostarczyły mi okazji do lektury tej powieści. Zapytacie zapewne, dlaczego tak bardzo chciałam ją przeczytać? Głównie z powodu nietypowej tematyki, bowiem książka opowiada o nieczęsto spotykanych dragonach. O ile się nie mylę, jest to jeden z nielicznych paranormali opowiadających o tych stworzeniach i jedyny, z jakim się do tej pory zetknęłam. Za moje zaciekawienie po części odpowiada też wspaniała oprawa graficzna. Wiem, że okładka nie ma większego znaczenia, jednak ja, a ściślej mówiąc mój zmysł estetyczny, zwraca na to uwagę. Piękna, intrygująca okładka zaostrzyła mój apetyt na tę lekturę w takim stopniu, że już dłużej nie mogłam zwlekać z sięgnięciem po nią.

Jacinda urodziła się i wychowała w stadzie dragonów. Po jej pierwszej przemianie w smoczą formę, okazuje się, że ma niezwykły, niespotykany już u tego gatunku dar ziania ogniem. Ze względu na swój wyjątkowy talent stado traktuje ją jak swoją własność i chce wykorzystać do wypełnienia swoich celów. Dziewczyna buntuje się przed sztywnymi regułami panującymi w jej społeczności. Pewnego dnia łamie największy zakaz dragonów, co mało nie kończy się jej śmiercią. Zostaje uratowana przez Willa – myśliwego, polującego na takich jak ona. Z powodu złamania zasad stada matka Jacindy w obawie przed brutalnym ukaraniem córki ratuje się ucieczką wraz z nią i jej siostrą bliźniaczką, Tamrą. Dragonka będzie musiała odnaleźć się w ludzkim świecie, który nie jest jej naturalnym środowiskiem. To tam ponownie spotka Willa – swojego największego wroga, a zarazem osobę, którą mogłaby pokochać.

Ostatnimi czasy nie sięgam po fantastykę dla młodzieży równie chętnie i często, co kiedyś. W pewnym momencie zaczęłam trafiać na lektury przeciętne lub, co gorsza, epatujące głupotą i infantylnością, a przez to tak irytujące, że aż nie do strawienia. Trudno mi było znaleźć książkę z tego nurtu, której wady nie rzucałyby mi się w oczy już od pierwszych rozdziałów i z tego powodu trochę odeszłam od tego gatunku. Nie wiem, czy to przez to, że stałam się czepialska i zaczęłam na wszystko patrzeć okiem malkontenta, czy też jakość paranormali tak się obniżyła. A może po prostu trochę mnie one już znudziły, zmęczyły? Jednego jestem pewna: ta literatura staje się coraz bardziej wtórna. Już nikt nie przejmuje się tym, że podobny wątek wystąpił wcześniej w kilkudziesięciu innych książkach. Już nikt nie trudzi się wymyślaniem czegoś nowego, świeżego. Wszystko opiera się na utartych, wyeksploatowanych do granic możliwości schematach. Mimo to na lekturą „Ognistej” wciąż miałam niesłabnącą chęć. Ze względu na tematykę dragonów spodziewałam się, że przyniesie mi ona powiew świeżości. Lektura nie zawiodła moich oczekiwań i z czystym sumieniem mogę napisać, że jest to najlepszy paranormal, jaki ostatnio czytałam.

Historia Jacindy to jedna z tych opowieści, które potrafią czytelnika nie tyle wciągnąć, co wręcz pochłonąć. Ja sama już po kilku rozdziałach nie chciałam ani na moment się z nią rozstawać. Skutek był taki, że już po paru godzinach skończyłam lekturę, która (niestety!) nie jest zbyt obszerna. Żałuję tego, że to wszystko tak szybko znalazło się za mną, gdyż „Ognista” dostarczyła mi czegoś, co najbardziej lubię w literaturze i czego tak zawzięcie w niej szukam, a mianowicie emocji towarzyszących mi podczas wczuwania się w sytuację bohaterów. Od samego początku bardzo polubiłam postać Jacindy. Doskonale rozumiałam jej potrzebę buntu wobec oczekiwań innych oraz jej dążenia do pozostania sobą za wszelką cenę. Zżyłam się nie tylko z nią, ale też z Willem, który budzi w czytelniku cieple odczucia. Nie wszystkie postaci obdarzyłam sympatią, jednak, niezależnie od moich względem nich odczuć, przyznaję, że zostały one znakomicie przedstawione.

Największą zaletę tej powieści stanowi dla mnie to, że nie można w niej znaleźć ani wampirów, ani wilkołaków, ani też aniołów, są za to dragony. Coraz częściej trafiam na książki, których twórcy mieli świetne pomysły, jednak wykonanie zawiodło. Bardzo się cieszę, że o „Ognistej” nie mogę powiedzieć tego samego. Sophie Jordan miała rewelacyjny pomysł i nie zmarnowała go, a nawet przeciwnie – doskonale wykorzystała jego potencjał. Dragony to jedne z najbardziej fascynujących stworzeń, o jakich czytałam. To czyni tę książkę wyjątkową i na pewno zapamiętam jej tematykę na długo.

Kolejny plus należy się autorce za umiejętność prowadzenia żywej, porywającej akcji. W książce nie ma zbędnych scen, niepotrzebnych wątków, wciśniętych na siłę postaci. Wszystko tworzy spójną układankę, która nieraz zaskakuje w miarę odkrywania jej kolejnych elementów. Nie znalazłam też potknięć logicznych, co świadczy o tym, iż fabuła została dobrze dopracowana. Autorka posługuje się przyzwoitym językiem i tworzy całkiem błyskotliwe dialogi. Dzięki temu podczas lektury nic mnie nie drażniło i mogłam w spokoju delektować się tą niesamowitą historią. To bardzo lekka lektura, której czytanie sprawiło mi czystą przyjemność.

Naprawdę cieszę się, że miałam okazję zapoznać się z „Ognistą”, gdyż przywróciła mi ona wiarę w fantastykę dla młodzieży. Utwierdziła mnie w przekonaniu, że mimo wszystko warto tego nurtu bronić przez ostrzem krytyki. Od jej przeczytania czuję się podbudowana, podniesiona na duchu tym, że jeszcze można spotkać takie paranormale: trzymające w napięciu, niebanalne i pozbawione pierwiastka infantylizmu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu polecam jakąś książkę tak gorąco, ale ta lektura zdecydowanie na to zasługuje, a może nawet i na więcej. Tom drugi już jest w drodze na moją półkę. Wprost nie mogę doczekać się ciągu dalszego mojej przygody z tym cyklem. Pozostaję tutaj ze swoim zniecierpliwieniem i w oczekiwaniu na część drugą, czyli „Niewidzialną” jeszcze raz zachęcam wszystkich do dania szansy jej poprzedniczce. 

Książkę przeczytałam w ramach projektu Rozmawiajmy.


***
A teraz czas na blogową zabawę. Za zaproszneie dziękuję Mery z bloga Kraina Andersena oraz Floss z bloga Mieszanka (nie)kulturalna :)

Zasady:
1. Każda otagowana osoba musi odpowiedzieć na swoim blogu na 11 pytań przyznanych im przez "Tagger'a".
2. Następnie wybrać 11 nowych osób do tagu i zadać 11 pytań.
3. Nie powinno się tagować osób, które już brały udział w zabawie.

Pytania Mey:
1. Charlotte Bronte czy Jane Austen? Jane Austen (mimo że kocham siostry Bronte, to Austen jest moją ulubioną pisarką)
2. Paranormal czy klasyka? Klasyka
3. Wielka papierowa biblioteka czy masa e-booków w czytniku? Wielka papierowa biblioteka
4. Wrzos czy lawenda? Lawenda
5. Klasyka angielska czy rosyjska? Angielska (bo to moja ulubiona literatura, nie tylko klasyka, a co do rosyjskiej mam mieszane odczucia)
6. Audrey Hepburn czy Marilyn Monroe? Monroe
7. Kuchnia włoska czy francuska? Włoska (francuska jest po prostu tragicznie niedobra albo, ujmując inaczej - nie w moim guście, a włoska to moja ulubiona)
8. Czarny humor: tak czy nie? Tak
9. Deszczowe poranki czy wieczory? Wieczory
10. Van Gogh czy Salvador Dali? Dali
11. Ania Shirley czy Emilka Byrd Starr? Ania!


Pytania Floss:
1. E-book czy tradycyjna książka? Tradycyjna książka
2. Biblioteka czy księgarnia? Księgarnia
3. Literatura polska czy zagraniczna? Zagraniczna
4. Horror czy kryminał? Kryminał
5. Jesień czy zima? Jesień 
6. Kot czy pies? Nie potrafię wybrać ;)
7. Maliny czy truskawki? Maliny
8. Piłka nożna czy koszykówka? Piłka nożna!
9. Napoje gazowane czy soki? Soki
10. Angielski czy niemiecki? Angielski (nie znam słowa po niemiecku)
11. Poezja czy proza? Proza

Nie otaguję nikogo, gdyż nie mogę się połapać w tym, kto już został zaproszony, a kto nie... ;)

czwartek, 28 czerwca 2012

Pokuta, Anne Rice

Tytuł: Pokuta
Autor: Anne Rice
Liczba stron: 305
Tłumaczenie: Grażyna Smosna
Wydawnictwo: Otwarte
Seria/Cykl: Czas Aniołów tom I
Moja ocena: 4/6









Anne Rice to pisarka znana bardzo szerokiemu gronu odbiorców. Popularność zawdzięcza głównie powieści „Wywiad z wampirem”, na podstawie której nakręcono film, oraz związanym z nią cyklem „Kroniki wampirów”. Po nawróceniu na katolicyzm autorka zmieniła tematykę swoich książek, porzucając wampiry na rzecz aniołów. „Pokuta” jest pierwszą powieścią, jaka powstała w nowym okresie jej twórczości. Rozpoczyna ona serię zatytułowaną „Czas aniołów”. Przy lekturze tej książki miałam pierwszy raz styczność z twórczością Rice. Było to spotkanie na tyle udane, iż wiem na pewno, że nie będzie ono ostatnim. 
         
„Pokuta” to historia płatnego mordercy, Toby’ego O’Dare zwanego też Luckym Szczwanym Lisem, który od dziesięciu lat wykonuje swój zawód bez najmniejszych potknięć. Podczas wypełniania jednego ze swoich zleceń pod wpływem dręczących wyrzutów sumienia wzywa w modlitwie Anioła Stróża. W odpowiedzi na to wezwanie zjawia się serafin o imieniu Malachiasz, który proponuje Toby’emu wykonanie trudnej misji w zamian za odpuszczenie grzechów. Lucky musi ponownie uwierzyć w możliwość odkupienia swojej duszy, by móc podjąć się wypełnienia niebezpiecznego zadania. Zlecenie Malachiasza będzie od niego wymagało nie tylko odwagi i sprytu, ale też umiejętności odnalezienia się w średniowiecznym Londynie, ponieważ to właśnie tam się przeniesie, by je wypełnić.

Pierwszy tom „Czasu aniołów” zaintrygował mnie już od pierwszych rozdziałów i czytałam go z wielkim zainteresowaniem od samego początku. Nieustannie towarzyszyła mi ciekawość, co wydarzy się dalej. Niewątpliwie wpływ na to miało pióro autorki, ponieważ posługuje się ona przystępnym, nienastręczającym trudności językiem. Dzięki temu „Pokutę” czyta się bardzo szybko i płynnie. Od razu widać, że Rice ma dar do kreślenia plastycznych opisów – zarówno postaci, jak i miejsca są świetnie zarysowane. Lecz nie tylko styl sprawił, iż uporałam się z tą lekturą w zaledwie kilka wieczorów. Bowiem w dużej mierze jest to także zasługa równego tempa akcji. Z jednej strony stanowi to wadę, ponieważ przez to fabuła nie wydała mi się jakoś wyjątkowo pasjonująca, jednak z drugiej czytało mi się przyjemnie, z uczuciem, że dawno nie miałam w ręku równie spokojnej powieści.

Jednak nie to w „Pokucie” spodobało mi się najbardziej. Największe wrażenie zrobiła na mnie mnogość odwołań – do poezji, literatury, muzyki, architektury i ogólnie pojętej sztuki oraz przede wszystkim do historii. Wydarzenia rozgrywają się na wspaniale przedstawionym tle, co sprawia, że nie jest to książka jednowymiarowa i zupełnie prosta. Sporo tutaj także symboliki: nawet imiona nie są przypadkowe. To, co również urzeka, to metafizyczność tej powieści. Autorka ukazała duchowość w bardzo wiarygodny sposób. Oprócz tego w książce pojawia się także motyw winy i kary. Wszystko to tworzy spójną, doskonale dopracowaną całość.

Mimo wymienionych przez mnie zalet tej książki nie należy ona do powieści, które w pełni porwały moje serce. Myślę, że w dużej mierze przyczynił się do tego jej przesadny, moim zdaniem, religijny wydźwięk. Podczas lektury wyraźnie wyczuwałam pompatyczne, górnolotne moralizatorstwo charakterystyczne dla neofitów. Patos – zauważalny nie tylko w opisach, ale też w dialogach – sprawił, że cała historia stała się trochę pretensjonalna i przez to książka wiele w moich oczach straciła.

Nie znam poprzedniej „epoki” Anne Rice ani jej książek z tamtego okresu. Od dawna mam w planach lekturę „Wywiadu z wampirem”, jednak nigdy nie miałam po prostu okazji, aby po niego sięgnąć. Kiedyś na pewno zapoznam się z tą lekturą, bo niezrobienie tego byłoby dla mnie, jako fanki podobnych powieści, wręcz grzechem. Wydaje mi się, że na mój pozytywny odbiór pierwszego tomu „Czasu aniołów” ta nieznajomość wpłynęła w sposób znaczący. Nie miałam względem niego żadnych oczekiwań, nie wiedziałam czego się spodziewać, a więc w rezultacie nie zawiodłam się, tak jak wielu fanów „starej” Anne. Nie wiem, czy nowy kierunek, jaki obrała autorka, jest lepszy czy gorszy od poprzedniego. Na pewno jest on zupełnie inny i trzeba o tym pamiętać, decydując się na lekturę tej książki. W moim odczuciu naprawdę warto się z nią zapoznać, dlatego polecam ją wszystkim – niezależnie od wcześniejszych doświadczeń z tą autorką.
         

sobota, 23 czerwca 2012

Stosik (przed)wakacyjny

Dzisiaj chciałabym przedstawić wam swoje plany czytelnicze na nadchodzące wakacje ;) W stosiku znajdują się pozycje zakupione stosunkowo niedawno, jak też te, których przeczytanie odkładałam wciąż na później i później, i dłużej raczej nie wypada tego robić. Stosy starałam się dostosować jako tako do swoich możliwości, ponieważ w wakacje planuję przeczytać kilka(naście - ?) lektur nadobowiązkowych do matury rozszerzonej z polskiego. Z oczywistych powodów tych lektur tutaj nie ma, bo raczej nic ciekawego w tym względzie nie mam do pokazania. Kilka pozycji z tego stosu udało mi się już przeczytać, chociaż formalnie wakacje jeszcze nie nadeszły. Spora większość z tych książek doczeka się moich recenzji, ponadto w wakacje planuję nadrobić wszystkie zaległe recenzje z całego roku, których z różnych względów nie zdążyłam napisać. Zdjęcia stosów niestety robione aparatem w komórce, dlatego przepraszam za jakość, ale mam nadzieję, że wszystko jest w miarę dobrze widoczne ;) 

Od góry:
Trudi Canavan - Nowicjuszka (niedawno czytałam pierwszą część, która całkowicie mnie oczarowała, jednak nie przewiduję recenzji tego cyklu).
Trudi Canavan - Wielki Mistrz
Cecilia Randall - Hyperversum
Richelle Mead - Pocałunek cienia (już zdążyłam ją przeczytać i muszę przyznać, że mimo iż pierwsze tomy Akademii Wampirów nie zachwyciły mnie jakoś wyjątkowo, to ten był naprawdę na bardzo wysokim poziomie).
Richelle Mead - Przysięga krwi (prawdopodobnie zabiorę tę lekturę ze sobą nad morze...)
Michael Grant - GONE. Zniknęli. Faza V: Ciemność (jedna z moich absolutnie ulubionych serii, nie mogę się doczekać, kiedy po nią sięgnę).

Od góry:
Edward Morgan Forster - Pokój z widokiem
Olga Tokarczuk - Prowadź swój pług przez kości umarłych
Ernest Hemingway - Komu bije dzwon
Elizabeth Gaskell - Północ i południe
William Makepeace Thackeray - Targowisko próżności, tom II (recenzja tomu I dostępna tutaj)
Antoni Libera - Madame (w sumie niedawno się dowiedziałam, że to jest lektura...)
Anne Bronte - Lokatorka Wildfell Hall (tę także zdążyłam już przeczytać, recenzja tutaj)


***
Ogłoszenia parafialne!
Od dzisiaj na moim blogu dostępna nowa zakładka - Konkursy. Powstała specjalnie w celu umieszczania w niej bannerów odsyłających do organizowanych przez różnych bloggerów konkursów i wygrywajek. Także od dzisiaj, jeżeli chcecie dowiedzieć się czegoś o różnych rozdaniach, zapraszam do tej zakładki. Cieszę się, że od teraz mój pasek boczny nie pęka już w szwach ;) 

środa, 13 czerwca 2012

Lokatorka Wildfell Hall, Anne Brontë

Tytuł: Lokatorka Wildfell Hall
Autor: Anne Brontë
Liczba stron: 525
Tłumaczenie: Magdalena Hume
Wydawnictwo: MG
Seria/Cykl: -

Moja ocena: 6/6










Moja pasja czytelnicza „na poważnie” rozpoczęła się od czytania angielskiej klasyki. Jest to literatura, która niemal zawsze idealnie trafia w mój gust. Język angielskich autorów wieków XVIII i XIX to w moim odczuciu styl idealny i jedyny, który zadowala mnie w pełni. Gdy wszystkie inne książki zawodzą i nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedniej dla siebie lektury, sięgam po powieści z mojego ulubionego nurtu. Ostatnio zdecydowałam się przeczytać nigdy wcześniej niewydawaną w Polsce książkę autorstwa Anne Brontë zatytułowaną „Lokatorka Wildfell Hall”. Jej lektura była dla mnie jak powrót do domu. Dopiero teraz widzę, jak bardzo potrzebowałam właśnie takiej książki i jak mocno zatęskniłam za klimatem oraz klasą charakteryzującymi angielskich klasyków.

„Lokatorka Wildfell Hall” opowiada historię Helen Graham, której pojawienie się w opuszczonym dworze Wildfell Hall wzbudza sensację wśród okolicznych mieszkańców. Zafascynowany tajemniczą wdową ziemianin, Gilbert Markham pragnie zawrzeć z nią bliższą znajomość. Jednak mimo jego licznych starań kobieta pozostaje obojętna. W wyniku zajścia pewnych zdarzeń pozwala Gilbertowi na lekturę swojego dziennika, który zawiera wiele dramatycznych szczegółów z jej przeszłości.

Na początku chciałabym wspomnieć o sposobie opowiadania autorki, bo zrobił on na mnie naprawdę wielkie wrażenie. Powieść ma budowę szkatułkową, a mówiąc bardziej fachowo i zgodnie z terminologią literacką – ramową.  Taki sposób narracji nie należy do najczęściej spotykanych, dlatego bardzo cenię pisarzy, którzy tak kształtują narrację. Początkowo historia opowiadana jest z perspektywy Gilberta, a później czytelnik za jego pośrednictwem zapoznaje się z zapiskami Helen. Anne Brontë urozmaiciła tekst także poprzez nadanie mu formy listów kierowanych przez Markhama do jego najbliższego przyjaciela, Halforda. Muszę przyznać, że wszystkie te zabiegi autorka wykonała bardzo umiejętnie i pod tym względem książka to naprawdę bardzo dopracowane dzieło. Co więcej lektura ta zachwyca pięknym stylem i bogactwem języka. Niektórym może się teraz wydawać, że w tej powieści forma przerasta treść. Otóż nie: Brontë oferuje czytelnikowi fabułę równie intrygującą co narzędzia, których użyła do jej opowiedzenia.

Nie znaczy to, iż możecie się spodziewać dynamicznej akcji, bo próżno szukać jej w tej książce. Jednak w przypadku takich powieści stanowi to plus. Nie wyobrażam sobie, żeby fabuła podobnej lektury rozwijała się równie szybko jak w kryminałach czy fantastyce. Wszystko ewoluuje stopniowo i dosyć wolno. Autorka z rozmachem kreśli rozległą panoramę ówczesnych stosunków społecznych. Aspekt obyczajowy odgrywa w tej powieści bardzo dużą rolę i cieszy mnie, że zostało mu poświęcone tak dużo miejsca. Brontë poruszyła w swojej książce kontrowersyjną wówczas tematykę rozpadu małżeństwa, co wywołało skandal. Powieści zarzucano także feministyczny wydźwięk, ponieważ jej główna bohaterka to kobieta bardzo niezależna i silna jak na tamte czasy.

Tym, co również wzbudziło mój podziw podczas lektury „Lokatorki Wildfell Hall”, są postaci. Autorka po mistrzowsku wykreowała wszystkich bohaterów – zarówno tych pierwszoplanowych, jak i pobocznych. Największą uwagę przyciąga tytułowa lokatorka, czyli Helen. Nie mogę powiedzieć, żebym bezgranicznie ją polubiła. Z jednej strony bardzo podobała mi się jej silna wola, odwaga do kierowania się swoimi zasadami oraz to, że nie załamała się mimo licznych trudności. Z drugiej bywały momenty, zwłaszcza podczas rozmów z innymi bohaterami, kiedy wychodził z niej wiejski kaznodzieja i wtedy denerwowało mnie jej zachowanie. Znacznie większą sympatią obdarzyłam Gilberta, ponieważ nie jest tak kryształową postacią jak Helen. Przez to łatwiej było mi wczuć się w jego sytuację i odczytać jego emocje oraz zrozumieć motywy zachowań. Odczucia Markhama, jego zapalczywość i wątpliwości, wydawały mi się daleko bardziej realistycznym powodem określonych działań niż ascetyczne niemal zasady głównej bohaterki. Drugoplanowe postaci także zostały doskonale przedstawione. Wszystkich bardzo łatwo było mi sobie wyobrazić – zupełnie jakbym rzeczywiście kiedyś ich spotkała.  

To chyba naturalne, że podczas lektury tej książki porównywałam twórczość Anne z dziełami jej sióstr, a przede wszystkim z „Dziwnymi losami Jane Eyre” autorstwa Charlotte Brontë, która to książka należy do moich ulubionych. Stwierdzam, iż pozycja Charlotte jako mojej ulubionej siostry pozostaje nienaruszona, jednak Anne jest znakomita i uwielbiam ją tylko odrobinę mniej. Najmłodsza z sióstr Brontë oczarowała mnie swoim stylem, umiejętnością budowania ciekawej fabuły oraz łatwością w kreowaniu barwnych bohaterów. Zdecydowanie nie zasługuje ona na miano najmniej zdolnej z trójki sióstr. Myślę, że fanów konwencji nie muszę przekonywać do tej lektury, gdyż znajomość wcześniej wydanych w Polsce dzieł z tego nurtu będzie dla nich wystarczającą zachętą. Natomiast wszystkim innym gorąco polecam „Lokatorkę…”, ponieważ jest ona wartościową, doskonale napisaną powieścią, zupełnie inną od tworzonych obecnie książek. 

czwartek, 31 maja 2012

Klątwa tygrysa, Colleen Houck

Tytuł: Klątwa tygrysa
Autor: Colleen Houck
Liczba stron: 360
Tłumaczenie: Martyna Tomczak
Wydawnictwo: Otwarte
Seria/Cykl: Klątwa tygrysa tom I
Moja ocena: 2/6









Niesamowite, jak wielką popularność zyskują niektóre książki odrzucone przez wydawców. Seria o Harrym Potterze J.K Rowling jest tego najlepszym przykładem. Colleen Houck również spotkała się z negatywnym nastawieniem wydawnictw. Swoją debiutancką powieść zatytułowaną „Klątwa tygrysa” wydała własnym nakładem. Szybkość, z jaką książka zyskiwała uznanie wśród czytelników, zaskoczyła nie tylko ją samą, ale również wydawców. Po lekturze tej powieści muszę przyznać, że jej sukces zaskoczył także i mnie, bo nigdy bym nie pomyślała, iż książka tych lotów stanie się bestsellerem. To będzie okrutne z mojej strony, ale ja też okazałabym się tym „złym i wrednym” wydawcą, który nie zechciałby wydać książki pani Houck.

Główną bohaterką „Klątwy tygrysa” jest Kelsey Hayes, która po ukończeniu liceum wkracza w dorosłe życie. Szuka swojej pierwszej pracy, by móc zarobić na wymarzone studia. Szybko znajduje posadę w cyrku, gdzie jednym z przeznaczonych jej zadań okazuje się być opieka nad tygrysem, Dhirenem. Dziewczyna szybko zaprzyjaźnia się ze zwierzęciem i przywiązuje do niego. Ren, jak nazywa go Kelsey, okazuje się być indyjskim księciem obłożonym klątwą. Na jaw wychodzi też istnienie jego brata Kishana, który także żyje w tygrysiej skórze. Kelsey chce za wszelką cenę pomóc braciom w zwalczeniu skutków ciążącego na nich przekleństwa.

Do napisania swojej pierwszej powieści autorkę zainspirował bestsellerowy cykl „Zmierzch” autorstwa Stephenie Meyer. Inspiracja ta jest w powieści aż nadto widoczna. Nie tylko pojawia się tam trójkąt miłosny, ale też przystojny, niezwykły chłopak zakochuje się w niczym niewyróżniającej się dziewczynie. Zresztą podobieństw jest więcej -  można wymieniać, a wymieniać. Jednak pod pewnymi względami książka Houck okazała się dla mnie słabsza niż seria Meyer. Ta druga przynajmniej wciągnęła mnie na tyle, że przeczytałam ją w kilka dni w przeciwieństwie do tej pierwszej, która nie należy do pochłaniających i sporo czasu zajęło mi uporanie się z nią. Czytałam ją tylko po to, żeby w końcu skończyć. Mimo usilnych zabiegów autorki w celu dynamizacji akcji, powieść nie zaintrygowała mnie ani trochę i przez większość czasu po prostu się nudziłam.

Czuję, że parę słów powinnam poświęcić także głównej bohaterce tej powieści, ponieważ ta postać stanowi dla mnie pewnego rodzaju fenomen, jednak bynajmniej nie w pozytywnym sensie. Kelsey jest… no właśnie, jaka jest Kelsey? Nijaka. Mimo że to główna bohaterka powieści i zarazem jej narratorka, to po lekturze dalej nic o niej nie wiem. Owszem, przeczytałam, że ma osiemnaście lat, że niedawno skończyła liceum i że straciła rodziców w wypadku samochodowym. Ale nie wiem nic o tym, jaką naprawdę jest osobą. Zupełnie jakby nie miała żadnych cech charakteru. To niewiarygodne, że autorce udało się powołać do życia postać całkowicie pozbawioną osobowości. Po raz pierwszy spotykam się z czymś takim. Pozostali bohaterowie również nie wzbudzili mojej wielkiej sympatii. O Renie nawet nie chce mi się wypowiadać, ponieważ autorka wykreowała jego postać w okropny sposób. Niesamowicie go przerysowała, przez co stał się chyba jednym z najbardziej napuszonych bohaterów w historii literatury. Jego brat, który posiada jakieś wady (nieliczne, to nieliczne, ale zawsze!), wypada znacznie lepiej. Ogólnie nic ciekawego - żadnych interesujących osobowości, po prostu zgraja sztucznych, pozbawionych poczucia humoru, papierowych tworów.

Przyznaję otwarcie, że jestem czepliwa, jeśli chodzi o język i styl. Jednak jeżeli książka naprawdę mnie wciągnie i zainteresuje, jestem w stanie wiele przeboleć. „Klątwa tygrysa” to niestety pozycja tak słaba stylistycznie, że mimo najlepszych chęci, nie mogłam przymknąć na to oka. Niektóre zdania są potwornie dziwnie skonstruowane, a dialogi karykaturalnie nienaturalne. Opisy również nie należą do wyjątkowo plastycznych, ale przynajmniej jest ich mało i nie zdążyłam się nimi zmęczyć. To będą ostre słowa, ale trudno: językowo ta powieść znajduje się po prostu na żałosnym poziomie.

I nie tylko technicznie wiele brakuje jej do przyzwoitego poziomu. Fabuła też nie zachwyca, ponieważ autorce nie udało się uniknąć nielogiczności, od których się tam wręcz roi. Za jedyny plus można uznać świeży dla paranormali motyw, a mianowicie oparcie akcji na indyjskiej legendzie. Jakkolwiek trudno się tym cieszyć z uwagi na to, jak bardzo ten pomysł został zmarnowany. Można nawet powiedzieć – zmasakrowany. Niektóre sceny z tej powieści to żenada rodem z harlequina. Całość stanowi niesamowicie infantylny bełkot, przez który okropnie trudno było mi przebrnąć. Pod koniec cała historia zaczęła wręcz śmieszyć mnie swoją niedorzecznością. Nie oznacza to jednak, że jest to lektura zabawna w dobrym znaczeniu tego słowa. Dowcip w tej książce poraził mnie swoim brakiem błyskotliwości, co najwyraźniej oznacza, że poczucie humoru autorki nie pokrywa się z moim.

Debiutancka powieść Houck to jedna z tych książek, które przyniosły mi ogromne rozczarowanie. Zawiodła mnie ona praktycznie na każdym polu i z tego powodu na pewno nie sięgnę po następne części. Szkoda mi na to czasu i pieniędzy, a przede wszystkim nie mam ochoty czytać następnych wypocin autorstwa tej pisarki. Wątpię, żeby moje nastawienie miało się zmienić w najbliższym czasie, choćby okładka następnego tomu okazała się nie wiadomo jak ładna. Ze swojej strony odradzam tę lekturę. Nie dajcie się zwieść magii oprawy graficznej oraz sile reklamy!

środa, 23 maja 2012

Drżenie, Maggie Stiefvater

Tytuł: Drżenie
Autor: Maggie Stiefvater
Liczba stron: 460
Tłumaczenie: Ewa Kleszcz
Wydawnictwo: Wilga
Seria/Cykl: Wilkołaki z Mercy Falls tom I
Moja ocena: 4,5/6









Wilkołaki to wyeksploatowany temat. Dla mnie ogólnie dosyć mało atrakcyjny, ponieważ zawsze wydawały mi się one najmniej interesującymi ze wszystkich nadnaturalnych stworzeń. Mimo to sięgnęłam po „Drżenie” Maggie Stiefvater, w którym pojawiają się właśnie te istoty. Nie żałuję tej decyzji, gdyż dzięki lekturze tej książki w końcu udało mi się polubić połączenie wilczej i ludzkiej natury. Wilkołaki nadal nie są moimi ulubionymi stworzeniami fantastycznymi, ale mój stosunek do nich uległ znacznej zmianie na ich korzyść.

Główną bohaterką pierwszego tomu cyklu „Wilkołaki z Mercy Falls” jest uczennica liceum, Grace Brisbane. W dzieciństwie dziewczyna została pogryziona przez sforę wilków i cudem uszła z życiem z tego wydarzenia. Kilkanaście lat później miasteczkiem wstrząsa wiadomość o zagryzieniu przez wilki jej szkolnego kolegi, Jacka. Zdesperowani rodzice chłopaka chcą urządzić polowanie na te drapieżne zwierzęta. Grace za wszelką cenę pragnie temu zapobiec, ponieważ chce uchronić od śmierci wilka o pięknych, zadziwiająco ludzkich oczach, którego od lat widuje w pobliżu swojego domu. Tajemniczy osobnik okazuje się być wilkołakiem o imieniu Sam.

Grace to sympatyczna postać, którą od początku polubiłam. W przeciwieństwie do niektórych bohaterek, występujących w tego typu książkach, potrafi logicznie myśleć i często wykorzystuje tę umiejętność. Jej postępowanie było uzasadnione i poparte przemyśleniami. Grace reprezentuje typ samotniczki, która lubi niezależność. To, że jej pasją są książki, również sprawiło, iż nawiązałam z nią silniejszą więź. Bardzo spodobała mi się także postać Sama, ponieważ autorka nie wykreowała go na typowego, nadętego, zabójczo przystojnego pseudointeligenta, którzy tak często pojawiają się w paranormal romance. Sam nie jest wyidealizowany i za to należy się autorce duży plus.

Lektura powieści Stiefvater nie zajęła mi dużo czasu. To jedna z tych pozycji, które pochłania się w kilka godzin, a nawet, jeżeli dysponujemy odpowiednią ilością czasu, za jednym razem. Z pewnością przyczynił się do tego lekki, niewymagający język autorki, ale także wydanie książki, ponieważ czcionka jest dosyć duża i dzięki temu bardzo szybko przewraca się kolejne kartki. Niewątpliwie to także zasługa dynamicznie rozwijającej się akcji, która zaczyna się rozwijać praktycznie już od pierwszego rozdziału. Początkowe partie powieści intrygują na tyle, że chce się do niej jak najszybciej powrócić i poznać dalsze losy bohaterów.

Jednak łatwość czytania to nie jedyna zaleta tej powieści. Bardzo naturalne dialogi oraz niewymuszoność rozwoju relacji między bohaterami to kolejne z nich. „Drżenie” nie ma w sobie sztuczności ani przesadności. Nie da się ukryć, że przedstawia prostą historię, jednak momentami zmusza do refleksji. Grace uczy się akceptować Sama takim, jakim jest i mimo wielu przeszkód nie rezygnuje z tej znajomości. To, z czym musi się pogodzić, nie stanowi jakiegoś błahego problemu, z jakim miałaby do czynienia, gdyby Sam był na przykład bałaganiarzem. Musi zaakceptować znacznie więcej, a mianowicie wilczą część chłopaka. Podziwiam jej siłę, ponieważ na pewno nie było to dla niej łatwe. Ich relacja rodzi też pytanie o to, jak bardzo bylibyśmy w stanie zwalczyć naszą naturę dla drugiej osoby oraz ile zrobilibyśmy, by z nią być.

Gdy zaczynałam czytać „Drżenie”, byłam nim wprost zachwycona i myślałam już nawet o tym, jak entuzjastycznych słów użyję, gdy będę o nim pisała recenzję. Lektura wydawała mi się wprost rewelacyjna: niezwykle wciągająca, lekka, ale zarazem niebanalna. Jednak im dalej w nią brnęłam, tym bardziej to wrażenie bladło. Zaczęłam dostrzegać pewne wady tej powieści, które sprawiły, że moja jej ocena trochę się obniżyła. Pojawiły się też sceny, które w moich oczach wypadły dziwnie i w ogóle nie pasowały do reszty treści. Parę elementów akcji również uznałam za mocno naciągane. Nie jest to książka idealna, tak jak sądziłam na początku i ze względu na te niedociągnięcia, dotyczące głównie fabuły, nie mogę niestety zaliczyć jej do ulubionych.

Mimo wszystko „Drżenie” to paranormal na naprawdę bardzo przyzwoitym poziomie i moje odczucia z nim związane są pozytywne. Lektura tej książki dała mi kilka przyjemnych chwil oderwania od rzeczywistości. Na pewno sięgnę po następne części, ponieważ seria ta nie jest kolejną porcją bezwartościowej papki literackiej opakowanej w ładne okładki. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że następne części utrzymają ten wysoki poziom oraz polecić tę powieść wszystkim tym, którzy szukają czegoś lekkiego i lubią wciągającą akcję z elementami fantastyki.

sobota, 19 maja 2012

oTAGowana x4

Co najmniej większość bloggerów wie, czym jest krążąca ostatnio w recenzenckim gronie zabawa "oTAGowani". Jednak specjalnie dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi, przedstawiam zasady:

1. Każda oTAGowana osoba ma za zadanie odpowiedzieć na 11 pytań zadanych przez "Taggera" na swoim blogu.
2. Po odpowiedzeniu na zadanie pytanie wybierasz nowe 11 osób do oTAGowania i piszesz je w sowim poście.
3. Tworzysz 11 nowych pytań.
4. Wymieniasz w danym poście osoby oTAGowane przez Ciebie.
5. Nie oznaczaj oTAGowanych już osób.
6. Poinformuj wpisane osoby, że zostały oTAGowane. 

Zostałam oTAGowana przez cztery osoby i wszystkim dziękuję za zaproszenie ;) A teraz przejdę do odpowiedzi, bo trochę ich będzie...

Pytania Cinnamon:

1. Czy jest książka, z którą emocjonalnie się zżyłaś i pragnęłabyś jej kontynuacji?
Myślę, że jest wiele takich książek, po których czułam żal, że już skończyłam lekturę. Naturalnie myślę wtedy o tym, że z chęcią spędziłabym z ulubionymi bohaterami jeszcze trochę czasu. Jednak ostatnio zaczynam czuć przesyt seriami - tych tomów jest stanowczo za dużo. Mimo to, liczę na kontynuacją "Intruza" S. Meyer, bo bardzo miło spędziłam czas z tą lekturą i wiąże się z nią wiele moich refleksji. 


2. Czy kiedykolwiek rozważałaś zawód bibliotekarki?
Przeszło mi to kilka razy przez myśl, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Wiem, co chcę robić i to na tym skupiam się najbardziej. 

3. Twoja największa pasja to...?
Literatura. 

4. Twój zwyczaj podczas czytania to...?
Sprawdzenie liczby stron książki, ilości rozdziałów, ewentualnego podziału na części itp.

5. Kraj, który koniecznie musisz odwiedzić?
Hiszpania, Australia, Kanada, Irlandia. (Chyba miał być jeden...)

6. Może czy góry? A może las?
Należę do tych nielicznych wyjątków, czyli do ludzi, którzy lubią i morze, i góry. Las też może być ciekawy.

7. Nowe ubrania/kosmetyki czy nowa książka?
Naprawdę muszę wybrać? Ostatecznie jednak książka.

8. Piosenka, która pozytywnie Cię zaskoczyła, to...?
Ostatnio wykonanie "I won't give up" Glee, ponieważ nie znoszę tej piosenki w oryginale, a cover podoba mi się.

9. Jesteś melancholikiem, cholerykiem, flegmatykiem czy sangwinikiem?
Czymś w rodzaju cholerycznego melancholika. 

10. Lubisz kucharzyć?
Zdecydowanie nie.

11. Gdybyś była zwierzęciem to jakim? Odpowiedź uzasadnij.
Byłabym koalą. Bo jest urocza, mieszka w Australii i cały dzień siedzi na drzewie i odpoczywa ;) 

Pytania Kali:

1. Jakie jeast Twoje ulubione wspomnienie z dzieciństwa i z czym kojarzy Ci się ten okres?
Pamiętam bardzo wiele wspaniałych chwil związanych z dzieciństwem i chyba nie jestem w stanie wybrać tego jednego, które byłoby bardziej wyjątkowe od innych, ponieważ wszystkie są dla mnie bardzo ważne. Dzieciństwo było dla mnie naprawdę cudownym okresem. Kojarzy mi się przede wszystkim z beztroską, która już niestety nigdy nie powróci. 

2. Jaka piosenka najlepiej nadawałaby się na piosenkę promującą film o Twoim życiu?
Ciekawe pytanie ;) Szczególnie biorąc pod uwagę to, że muzyka to jedno z moich największych zainteresowań. Na chwilę obecną chyba chciałabym, żeby był to jakiś cover wykonany przez obsadę mojego ulubionego serialu - "Glee". Pojawiło się tam bardzo wiele piosenek, które dużo dla mnie znaczą. Teraz do głowy przychodzi mi jeden z ich ostatnich utworów - "I was here".

3. Który bohater książki najbardziej Cię przypomina, a którego chciałabyś przypominać?


To będzie jedno z najdziwniejszych wyznań w moim życiu, ale przemogę się: najbardziej przypomina mi mnie Wokulski z "Lalki". To wyjątkowo dziwne, tym bardziej, że to męski bohater, ale chodzi mi bardziej o cechy jego charakteru. Przypominam go głównie w tym, że potrafię pozostawać obojętna wobec wielu spraw, ale gdy znajdę coś, co jest dla mnie ważne czy interesujące, jestem w stanie zrobić wszystko (albo prawie wszystko), żeby spełnić swoje związane z tym marzenia. I jest jeszcze parę innych jego cech, które nas łączą. Ten bohater charakterologicznie jest mi chyba najbliższy, ale to nie znaczy, że jestem do niego jakoś ogromnie podobna, bo sporo cech nas różni. A kogo chciałabym przypominać? Lizzy Bennet z "Dumy i uprzedzenia" Jane Austen, którą podziwiam za erudycję i charyzmę. 

4. Kto ze sławnych postaci (realnych lub z literatury) stanowi dla Ciebie autorytet?
Od dawna nie szukam autorytetów wśród sławnych osób. Aktualnie nikt nie przychodzi mi do głowy, ale jeżeli znajdzie się ktoś dla mnie wyjątkowy na pewno go zapamiętam. Na tę chwilę bardzo podziwiam Chrisa Colfera, ale nie jestem pewna, czy można go nazwać moim autorytetem. 

5. Gdyby wybuchł pożar, jaką rzecz uratowałabyś jako pierwszą?
Mam lekcje PO w szkole, ale to nie zmienia faktu, że jestem zupełnie nieprzystosowana do takich sytuacji i wolę myśleć, że żadna z nich nigdy mi się nie przytrafi. Nie ma żadnego pożaru!  

6. Gdyby Twoje imię miało odzwierciedlać Twoje prawdziwe oblicze, jak ono by brzmiało?
Wolałabym jednak, żeby ludzie nie poznawali wszystkich moich cech od razu po usłyszeniu imienia ;)

7. Zetknęłaś się już z książką, która w jakiś sposób zmieniła Twoje spojrzenie na pewne poglądy?
Myślę, że każda książka w jakiś sposób nas kształtuje i zmienia, więc odpowiedź brzmi: tak.

8. Co można zobaczyć przez okno Twojego pokoju?
Okna innych pokoi, czyli nic ciekawego.

9. Gdyby przez jeden dzień mogło się spełnić każde Twoje życzenie, jakby on wyglądał?
Szczerze mówiąc, to pytanie trochę zbiło mnie z pantałyku, bo zdałam sobie sprawę, że wszystkich tych moich pragnień nie dałoby się zmieścić w ramach jednego dnia...

10. Jeśli założymy, że istnieje coś takiego jak reinkarnacja, jaką postać przyjęłabyś w swoim przyszłym życiu?
Koala. Jesteśmy do siebie dosyć podobne, głównie charakterologicznie...

11. Gdybyś mogła wybrać pisarza odpowiedzialnego za tworzenie scenariusza Twojego życia, kto by nim został?
Kerstin Gier - bohaterowie jej książek mają najprzyjemniejsze żywoty ze wszystkich. 

Pytania Angeli:

1. Jakie postaci męskie w książkach lubisz najbardziej? Romantyków, arogantów, czy może jakiś inny typ?
Nie mam określonego typu, lubię bardzo różnych bohaterów.

2. Masz jakieś zwierzę? Jak się wabi?
Teraz już nie mam. Kiedyś miałam rybki i chomika.

3. Jakie masz zainteresowania poza czytaniem?
Muzyka, Glee, hiszpański oraz związana z nim kultura, pisanie.

4. Jaką znasz książkę, która zapadła Ci głęboko w pamięć? I dlaczego właśnie ona?
Znam bardzo wiele takich książek. W pamięć zapadają mi głównie takie, które wzbudzają we mnie szereg różnych emocji, rodzą przemyślenia lub zaskakują mnie czymś. Lubię autentyczne książki i wielowymiarowych bohaterów. Są też książki, które muszę znać na pamięć, czyli lektury szkolne.

5. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z czytaniem?
Tak na poważnie to chyba z 5-6 lat temu, z "Dumą i uprzedzeniem" Austen.

6. Co lubisz nosić na co dzień?
Bardzo różne rzeczy. Z jednym zastrzeżeniem: nie cierpię sportowych ubrań.

7. Jaki przedmiot w szkole lubisz najbardziej?
Proste: język polski.

8. Co chciałabyś robić w przyszłości?
Studiować filologię hiszpańską.

9. Masz jakieś swoje amulety? Coś co nosisz na egzaminy, konkursy i co przynosi Ci szczęście?
Nie. W ogóle nie wierzę w takie rzeczy. 

10. Jaką porę roku lubisz najbardziej?
Lato.

11. Jak jest najdziwniejsza pozycja, jaką zdarzyło Ci się czytać?
Chyba "Klątwa tygrysa" Colleen Houck, którą czytam aktualnie, co nie znaczy, że jest to pozytywne zdziwienie... 

Pytania Dusi:

1. Jak zaczęła się Twoja przygoda z blogowaniem?
Bloga założyłam w wakacje. Już wcześniej pisałam recenzje i doszłam do wniosku, że blog jest dobrą drogą do dzielenia się z innymi swoimi opiniami o książkach. 

2. Jakie masz inne zainteresowania oprócz książek?
To pytanie chyba już było: muzyka, Glee, pisanie, język polski, hiszpański.

3. Ulubiony/Ulubione gatunki literackie?
Angielska klasyka i szeroko pojęta fantastyka (z naciskiem na dystopie/antyutopie).

4. Masz jakieś niezapomniane wspomnienia z dzieciństwa? Jakie?
Podobne pytanie też już było. Mam wiele takich wspomnień. 

5. Wolisz twardą czy miękką okładkę?
Najbardziej lubię okładki ze skrzydełkami, bo nie są tak ciężkie jak twarde, ale też nie gną się tak szybko jak miękkie. 

6. Ulubiona lektura?
Z podstawówki: "Ania z Zielonego Wzgórza" - L. M Montgomery
Z gimnazjum: "Kamienie na szaniec" - Aleksander Kamiński
Z liceum: "Lalka" - Bolesław Prus (kocham, kocham, KOCHAM!)

7. Masz jakieś plany na przyszłość?
To raczej marzenia, nie plany, ale owszem mam.

8. Często oglądasz blogi innych?
Bardzo często.

9. Lubisz czytać na świeżym powietrzu?
Bardzo. Szczególnie wiosną lub latem, w parku ;)

10. Jaki jest Twój przedmiot w szkole, z którym miałaś problemy?
Problemów jakichś większych z przedmiotami nie mam, raczej bardzo wielu z nich nie lubię.

11. Czy jesteś szalona czy raczej spokojna?
To w dużej mierze zależy od okoliczności, towarzystwa, mojego nastroju. 

Nie typuję nikogo, bo już tyle osób zostało oTAGowanych i to po kilka razy, że już sama się w tym pogubiłam ;)