-->

środa, 28 marca 2012

Zieleń szmaragdu, Kerstin Gier

Tytuł: Zieleń szmaragdu
Autor: Kerstin Gier
Liczba stron: 430
Tłumaczenie: Agata Janiszewska
Wydawnictwo: Egmont
Seria/Cykl: Trylogia Czasu tom III
Moja ocena: 6/6









Miałam zamiar zacząć inaczej, ale… właśnie nasunęło mi się pewne ciekawe spostrzeżenie. Otóż: książki z cyklu „Trylogia czasu” Kerstin Gier równie łatwo się czyta, co się o nich pisze. A przynajmniej w moim przypadku tak jest. Pomysły na recenzje zarówno do „Czerwieni rubinu” jak i „Błękitu szafiru” pojawiły się w mojej głowie już w trakcie ich czytania. Napisanie tych paru słów zajęło mi jeszcze mniej czasu niż lektura tych fantastycznych, niewiarygodnie wciągających powieści. Co więcej pisanie o nich sprawiło mi równie wiele radości, co ich czytanie. Dlatego bardzo żałuję, że to już ostatnia recenzja poświęcona temu cyklowi.

„Zieleń szmaragdu” to trzeci, finałowy tom trylogii opowiadającej historię Gwendolyn i Gideona – nastolatków obdarzonych genem podróży w czasie. Dwa poprzednie tomy dosłownie pochłonęłam i wprost nie mogłam doczekać się premiery kolejnej części. Nie muszę chyba pisać, że gdy tylko książka dostała się w moje niecierpliwe ręce, od razu zabrałam się za jej czytanie. Po raz trzeci dałam się porwać magii pióra Kerstin Gier i tak, jak przy poprzednich częściach całkowicie pochłonęła mnie wykreowana przez nią historia. Tym razem poświęciłam na czytanie nieco więcej czasu niż przy poprzednich tomach, jednak nie wynikało to z tego, że „Zieleń szmaragdu” jest mniej wciągająca, ale ze świadomości, iż jest to już ostatnia część. Właśnie dlatego chciałam delektować się lekturą jak najdłużej, lecz moje wysiłki na niewiele się zdały – już po kilku dniach mogłam zaliczyć książkę do przeczytanych.  

Nie będę Wam zdradzać szczegółów fabuły, gdyż nie chcę Wam popsuć przyjemności z czytania.  Powiem jedynie, że w „Zieleni szmaragdu” Kerstin Gier odkrywa wszystkie swoje karty i zagadki z poprzednich tomów zostają wyjaśnione. Gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości, dotyczące tej części, to chcę rozwiać je w tej chwili: trzeci tom jest równie wciągający co pozostałe, Gideon równie przystojny, a poczucie humoru tak samo zwariowane.

Lektura „Zieleni szmaragdu” utwierdziła mnie w przekonaniu, że „Trylogia czasu” to jedna z najlepszych serii, jakie dane mi było przeczytać. Jednocześnie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego te książki zrobiły na mnie aż tak pozytywne wrażenie. Bo przecież nie da się ukryć, iż nie przekazują one ani wielkich wartości, ani też nie należą do rewelacyjnych pod względem stylistycznym, w dodatku zawierają dosyć sztampowy, naiwny wątek romantyczny, który powinien mnie denerwować, a wcale nie działa mi na nerwy, nawet przeciwnie – uważam go za ciekawy. W takim razie dlaczego wprost uwielbiam tę trylogię? Myślę, że przede wszystkim dlatego, iż mimo młodzieżowej formuły, jest ona tak bezpretensjonalna, urocza i przezabawna. Co więcej wątek fantastyczny i akcja są rewelacyjnie skonstruowane, przez co nie sposób oderwać się do lektury. Wszystkie książki z tego cyklu wspaniale się czyta, co jest zasługą lekkiego stylu, dynamicznej akcji i błyskotliwych, przesyconych poczuciem humoru dialogów.

„Trylogia czasu” jest jedną  z tych serii, które poleciłabym osobom nielubiącym czytać, aby pokazać im, jak świetną zabawą może być czytanie. Chętnie wcisnęłabym ją również do ręki tym, którzy nie lubią literatury fantastycznej, bo taka lektura mogłaby tę niechęć zupełnie zwalczyć. Z ręką na sercu zarekomendowałabym ją także zagorzałym czytelnikom. Zresztą ta część z nich, która jest zaznajomiona z poprzednimi tomami, mojej rekomendacji nie potrzebuje. Dlatego swoje słowa skieruję do tych, którzy jeszcze nie mieli z tą trylogią do czynienia – te książki wręcz trzeba poznać!

Dla takich serii jak „Trylogia czasu” Kerstin Gier warto czytać. I mogłabym napisać jeszcze tysiące słów o tych książkach, ale wydaje mi się, że nawet najdłuższa recenzja nie wyrazi w pełni mojej miłości do nich. Będę tęsknić. Za Gwendolyn, za Gideonem, za Leslie. A najbardziej chyba za demonem-gargulcem, Xemerriusem i za jego rozbrajającymi komentarzami. Coś czuję, że ta tęsknota sprawi, iż szybko powrócę do tej trylogii… 

niedziela, 11 marca 2012

Szeptem, Becca Fitzpatrick

Tytuł: Szeptem
Autor: Becca Fitzpatrick
Liczba stron: 330
Tłumaczenie: Paweł Łopatka
Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Seria/Cykl: Szeptem tom I
Moja ocena: 3/6








Są książki, które wolałabym oceniać tylko i wyłącznie ze względu na okładkę. Debiutancka powieść Beki Fitzpatrick zatytułowana „Szeptem” właśnie do takich pozycji należy. Jej oprawa jest niewątpliwe piękna. Ma w sobie coś tajemniczego, mrocznego, a jednocześnie subtelnego. W przypadku takiego wyglądu zewnętrznego powieści, powiedzenie: „Nie oceniaj książki po okładce” przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Gdyby okładka „Szeptem” nie była tak przyciągająca, to nie wiem, czy zdecydowałabym się w ogóle sięgnąć po tę lekturę, bo sam opis bynajmniej mnie do tego nie zachęcił. Ale nawet jeśli, to na pewno nie zabierałabym się do niej z tak wielkim zapałem.

Przyznaję otwarcie, że okładka zupełnie mnie oczarowała. Treść już niestety nieco mniej. Fabuła nie jest jakoś specjalnie oryginalna czy nowatorska. Główna bohaterka i zarazem narratorka powieści to szesnastoletnia Nora Grey – szczupła, czarnowłosa, z pozoru niczym się niewyróżniająca uczennica liceum. Nora ma przyjaciółkę od serca, Vee Sky, z którą współtworzy szkolny magazyn „E-Zin”. Jej w miarę poukładane życie wywraca się do góry nogami, gdy w szkole, podczas lekcji biologii poznaje przystojnego, tajemniczego chłopaka o przezwisku Patch, który wzbudza w niej skrajne emocje. Jednak to jeszcze nie koniec zawirowań w życiu dziewczyny. Wokół niej zaczynają dziać się dziwne, niepokojące rzeczy. Pewnego dnia zdaje sobie sprawę, że jest śledzona. Ani ona, ani Vee nie wiedzą, kto ją nagabuje i przede wszystkim dlaczego.

Już na początku lektury spostrzegłam coś, co do ostatniej kartki nie dawało mi spokoju. Wpłynęło to znacznie na mój odbiór tej powieści. Nie było to jednak pozytywne spostrzeżenie, chociaż z pewnością część czytelników za takie by je uznała. Mam tutaj na myśli podobieństwo do bestsellerowej sagi „Zmierzch” Stephanie Meyer, które rzuciło mi się w oczy już w pierwszym rozdziale. Nora zapoznaje się z Patchem na lekcji biologii, dokładnie tak jak Bella z Edwardem. Analogia, która mi się nasunęła, jest po prostu oczywista i nie sposób jej nie zauważyć. Trochę mnie to zniechęciło do dalszej lektury, ponieważ z różnych względów nie przepadam za „Zmierzchem”. Wiedziałam, że już do końca powieści nie będę mogła powstrzymać się przed wyłapywaniem kolejnych związków między tymi książkami i porównywaniem ich. Jednak ta lekcja biologii rozdrażniła mnie także z innego powodu. Mam już naprawdę dosyć tych „romansów w biologicznej sali”, które nieprzerwanie pojawiają się w amerykańskich filmach, serialach i książkach, chociaż nie mam pojęcia dlaczego. Z moich osobistych doświadczeń wynika, że to po prostu niedorzeczne. Mam trzy lekcje biologii w tygodniu i najbardziej towarzyską istotą, jaką udało mi się tam do tej pory spotkać, oprócz koleżanki z ławki, był krab zanurzony w formalinie. Niebyt romantyczne, prawda? W dodatku oklepane i schematyczne. Co gorsza Fitzpatrick zastosowała jeszcze kilka takich utartych scenariuszy, zaczerpniętych – świadomie bądź nie – z popularnej sagi Meyer. Gdy zestawiam te dwie powieści, nasuwają mi się dwa wnioski. Pierwszy: „Szeptem” to książka lepsza od „Zmierzchu”. Drugi: wcale nie oznacza to, że dobra.

Naprawdę nie lubię pisać źle o książkach, ale czasami po prostu trzeba. Dlatego też zacznę od złych stron tej powieści, żeby mieć to za sobą, a dobre wiadomości będą na końcu. Dla mnie podstawowym problemem okazała się główna bohaterka, której nie polubiłam ani trochę. Nora wydała mi się po prostu nudna. Nie wzbudziła we mnie żadnych emocji, poza irytacją, którą odczuwałam aż w nadmiarze. Pierwszoosobowy sposób prowadzenia narracji tylko uwydatnił to, jak powierzchowne i naskórkowe są przemyślenia Nory. Jej odczucia zostały ukazane w bardzo ogólnikowy i pobieżny sposób, tak, jakby była ona jedynie obojętną obserwatorką, a nie czynną uczestniczką dramatycznych wydarzeń. Zwykle zaletą narracji prowadzonej w pierwszej osobie jest wgląd w uczucia bohatera, skupienie się na jego wnętrzu, co pozwala na lepsze poznanie go i szybsze nawiązanie z nim więzi. W „Szeptem” w ogóle się tego nie czuje. Nora pozostała mi zupełnie obca, mimo że przez trzysta stron opowiadała mi historię ze swojej perspektywy. Nie tylko uczucia postaci zostały ukazane w tej książce pobieżnie. Wszystkie fantastyczne aspekty również nie zachwycają, ponieważ opisy zawierają żałośnie mało szczegółów. Powoduje to, że fabuła sprawia wrażenie niedopracowanej.

Teraz zrobi się przyjemniej, ponieważ nadszedł czas na pochwały i dobre strony „Szeptem”. Moim zdaniem największą zaletą tej książki jest  to, że jej lektura tak bardzo wciąga.  Czyta się ją naprawdę szybko. To jedna z tych książek, do których zasiadamy, by przeczytać jeden rozdział, a kilka godzin później czytamy już epilog albo odautorskie podziękowania. Wielki plus stanowi także fabuła, która mimo kilku niedociągnięć została bardzo dobrze zaaranżowana przez autorkę. Bardzo spodobały mi się także sposób prowadzenia akcji oraz jej tempo. Cieszę się również z tego, że nie wszystkie postaci w tej książce wzbudziły we mnie taką niechęć jak Nora. Znalazły się postacie, które polubiłam. Nie mam na myśli Patcha, który a moim odczuciu był zbyt przerysowany i stereotypowy. Najbardziej polubiłam  przyjaciółkę Nory, Vee Sky. Przyznaję, że była ona nieco zbyt infantylna, ale jednocześnie urocza, nieprzewidywalna i spontaniczna, co czyni ją bardziej autentyczną od pozostałych bohaterów.  

Jak widać, moje odczucia co do „Szeptem” są mieszane: nie do końca negatywne, ale też nie entuzjastyczne. Myślę, że wynika to z tego, iż „Szeptem” to lektura po prostu bardzo przeciętna. To takie czytadło, które pozwala odpocząć i rozerwać się. Jednak jest bardzo wiele powieści, które spełnią to zadanie lepiej. Nie polecam, ani nie odradzam – sami zdecydujcie, czy warto poświęcić na tę powieść czas, a może nawet pieniądze. Na pewno „Szeptem” bardzo ładnie prezentuje się na półce, ale dla mnie to wciąż trochę za mało.