-->

piątek, 30 grudnia 2011

Targowisko Próżności Tom I, William M. Thackeray

Tytuł: Targowisko Próżności
Autor: William Makepeace Thackeray
Liczba stron: 490
Tłumaczenie: Tadeusz Jan Dehnel
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria/Cykl: Targowisko Próżności Tom I
Moja ocena: 5/6






„Kochani przyjaciele i towarzysze podróży! Pragnę odbyć z wami wędrówkę po targowisku próżności, by obejrzeć jarmarczne szopy i dawne w nich widowiska…” *

Próżność to cecha towarzysząca ludzkości od początku jej istnienia. To wada, która pozornie wydaje  się śmieszna i nieszkodliwa. Jednak konsekwencje działań wywołanych próżnością mogą okazać się bardzo niekorzystne nie tylko dla konkretnej osoby, ale także dla otaczających ją ludzi. Wystarczy rozejrzeć się, aby we współczesnym nam świecie dojrzeć przejawy tej bez wątpienia negatywnej cechy. Jako że rzeczywistość nieodmienne pozostaje największą inspiracją dla artystów, w tym także dla pisarzy, nietrudno również podczas literackich wędrówek spotkać bohaterów tak samo zadufanych w sobie i zarozumiałych. Na pewno nie brakuje ich w powieści Williama Thackeraya „Targowisko próżności”, zwanej również „Powieścią bez bohatera”. Opowiada ona bowiem o losach wielu bohaterów, z których żadnego nie można obdarzyć przydomkiem „główny”, nie ujmując ważności i znaczenia pozostałym. Podobna sytuacja ma miejsce z wątkami, których autor porusza tak wiele, że nie sposób wskazać ten najważniejszy. „Targowisko próżności” to jedna powieść podzielona na dwa tomy. Należałoby zapewne recenzować ją jako całość, jednak jest to lektura tak złożona, wielopłaszczyznowa i nieprzeciętna, że przemyśleń z nią związanych wystarczyłoby na kilka treściwych wypowiedzi. Dlatego recenzje będę dwie, co, mam nadzieję, pozwoli mi dać wyraz przynajmniej większości moich odczuć dotyczących tej powieści. 

A niewątpliwie jest się nad czym zastanawiać podczas tej lektury. Nawet najwięksi miłośnicy filozoficzno-refleksyjnych przemyśleń znajdą w niej dość materiałów do rozważań. Thackeray ukazuje czytelnikowi niezwykle sugestywny obraz rozwarstwionego społeczeństwa angielskiego z początku dziewiętnastego wieku. Obraz ten bynajmniej nie przedstawia się optymistycznie, mimo pięknych ram, w które został wtłoczony. Próżność, głupota i powierzchowność królują nie tylko na salonach, ale także w niższych warstwach społecznych. Na targowisku próżności powszechne są kult pieniądza, obłuda, nietolerancja i hipokryzja. Pewnie ciekawi was, jakie charaktery muszą mieć bohaterowie takiej powieści. Przejdźmy więc teraz do tej interesującej nas kwestii.

Przede wszystkim Thackeray wykreował postaci tak doskonale, że we wszystkich powieściach chciałabym widzieć równie realistycznych i znakomicie ukazanych bohaterów. Umożliwił on czytelnikowi poznawanie poszczególnych osobowości nie tylko przez ich bezpośrednie opisy, ale także poprzez  przedstawienie ich zachowania w różnych sytuacjach. Na początku poznajemy poczciwą pannę Amelię Sedley, córkę bogatego kupca, dziewczynę tkliwą, dobrą, o wielkim sercu, skłonną do wzruszeń, uczciwą. Jednocześnie jest ona jednak zupełnie bezwolna, pozbawiona własnego zdania i, jak się później okazuje, dosyć zakłamana. Amelia wzbudziła we mnie dziwne uczucie sympatii przemieszanej z irytacją. Wśród bez wątpienia licznych cnót Amelii nie znalazła się niestety mądrość i dojrzałość, które bardzo cenię. Pod tym względem (i wieloma innymi także) jej najlepsza przyjaciółka, Rebecca Sharp stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Bo może i Becky ma bardzo podejrzane koneksje, a jej przyszła profesja guwernantki należy do jednej z najbardziej pogardzanych i lekceważonych. Jednak panna Sharp to wytrawna intrygantka, jakiej nie powstydziłaby się żadna, nawet najwyżej postawiona arystokratyczna rodzina. Posiada ona te cechy, które na targowisku próżności przydają się zdecydowanie bardziej niż naiwna dobroć panny Sedley, a mianowicie przebiegłość, chytrość i dwulicowość. Jej doprowadzona do perfekcji umiejętność manipulacji niezbicie świadczy o inteligencji, która pozwala jej owijać sobie wokół palca otaczających ją próżnych głupców. W tym między innymi brata Amelii – otyłego tchórza Josepha, starego kawalera przekonanego o swoim nieodpartym uroku osobistym i zniewalającym wpływie na kobiety. Pochlebstwom Rebeki ulega także przyszły mąż Amelii, imieniem George i syn jej późniejszego pracodawcy, Rawdon. Nie tylko mężczyźni tańczą, jak im Rebecca zagra. Zdobycie względów kobiet też nie stanowi dla niej wyzwania. Naprawdę rzadko można spotkać postać tak charakterystyczną jak Becky Thackeraya.  To zdecydowanie nie jest postać, którą się lubi. Ale z całą pewnością taka osobowość intryguje i w pewien sposób fascynuje. 

„Targowisko próżności to bardzo podejrzany rynek, pełen fałszu, obłudy, kłamstwa i szacunku dla pozorów.” *

William Thackeray to kpiarz. Inteligentny i niesamowicie spostrzegawczy. Ale ciągle szyderca. Sarkastyczny i złośliwy. I należy dodać: odważny. Gdyby nie odwaga nigdy nie posunąłby się on do tak ironicznej metafory, jaką jest ta powieść. Targowisko próżności to metafora społeczeństwa zepsutego, w którym na szacunek zasługują nie osoby mądre, wykształcone, uczciwe czy dobre – wystarczy by były bogate i dobrze ubrane. To przenośnia trafna nie tylko w odniesieniu do XIX wieku, ale także teraz. Przez te trzysta lat, które dzielą nas od powstania dzieła Thackeraya, zmieniło się bardzo wiele, jednak natura ludzka nie uległa aż tak wielkim przemianom, jakby się mogło wydawać. Dzisiaj targowisko próżności określamy mianem „lansu” i „szpanerstwa”, a pieniądze i władza dalej budzą taki sam, a może nawet większy respekt.

Właśnie z powodu tego wciąż aktualnego przesłania warto sięgnąć po tę powieść. Chociaż alegoryczne znaczenie i wspaniale wykreowani bohaterowie to nie wszystko, co oferuje czytelnikowi Thackeray. Autor ten czaruje językiem i stylem, jakim się posługuje. Sposób prowadzenia narracji wzbudził mój wielki podziw. Szczególnie to, w jaki sposób pisarz zwraca się do czytelnika i nawiązuje z nim kontakt. Przez cały czas lektury miałam wrażenie, jakby ktoś siedział obok i opowiadał tę historię specjalnie dla mnie. Dla miłośników angielskiego klimatu ta lektura również będzie nie lada gratką. Nie brakuje też smaczków historycznych i wątków romantycznych. Pozostało jeszcze wiele słów, które chciałabym napisać, ale zostawię je sobie na kolejną recenzję. A teraz, gdybym miała opisać tę obszerną, wielowątkową powieść jednym słowem, moja opinia brzmiałby następująco: „Zachwycająca”. Tylko tyle. I aż tyle. 

* Cytaty pochodzą z książki "Targowisko próżności: Tom I", William Makepeace Thackeray, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa, 1998 r.

piątek, 23 grudnia 2011

Błękit szafiru, Kerstin Gier + Świąteczne życzenia :)

Tytuł: Błękit szafiru
Autor: Kerstin Gier
Liczba stron: 360
Tłumaczenie: Agata Janiszewska
Wydawnictwo: Egmont
Seria/Cykl: Trylogia Czasu tom II
Moja ocena: 6/6








Uznana pisarka Jodi Picoult w jednej ze swoich bestsellerowych powieści pt.: „Bez mojej zgody” napisała, że „czas to fatamorgana, bo tak łatwo daje się nagiąć, przełamać.” Myślę, że to odważne stwierdzenie zawiera w sobie bardzo wiele prawdy i każdy z nas po bardziej dogłębnym zastanowieniu znajdzie odzwierciedlenie tej tezy we własnym życiu. Porównanie czasu do fatamorgany jest również bardzo trafne z innego powodu. Uświadamia ono bowiem, że czas to „rzecz” ulotna, pojęcie trudne do zdefiniowania i opisania. W naszym życiu bywają momenty, kiedy chcemy, by dana chwila trwała jak najdłużej, a najlepiej, żeby nigdy nie dobiegła ona końca. Zdarzają się też takie, w których czujemy coś zupełnie przeciwnego: chcemy, żeby zegar natychmiast przyspieszył, żeby godzina zamieniła się w minutę, a minuta w sekundę. Nie wspomnę, ile razy marzyłam o tym w szkole, podczas nudnej lekcji. (Nie chcę urazić miłośników chemii, ale… ale chyba  za bardzo odbiegłam od tematu, więc zostawmy to zagadnienie w spokoju, przynajmniej na razie). Niejednokrotnie chciałam także przenieść się w przeszłość, na przykład do osiemnastowiecznej Anglii, o której tak chętnie czytam i przekonać się na własnej skórze, jak wyglądało życie w tamtej epoce oraz sprawdzić, czy pan Darcy z „Dumy i uprzedzenia” rzeczywiście był tak przystojny, jak opisywała go Jane Austen. Jednak zdarzało mi się również miewać dużo bardziej prozaiczne pragnienia związane z przenoszeniem się w czasie. Wiele razy chciałam po prostu cofnąć się o parę lat, czy choćby miesięcy i rozkoszować się jakąś wyjątkową chwilą mojego życia jeszcze raz albo naprawić jakiś błąd popełniony przeze mnie w przeszłości. Jestem przekonana, że gdyby wynaleziono wehikuł czasu, stałby się on jednym z najpopularniejszych i najczęściej kupowanych urządzeń. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że taki sprzęt sprzedawałby się lepiej niż telewizory i odtwarzacze mp3, chociaż sprzedaży komputerów i tak nic nie przebije. W każdym razie, ja bym sobie taki wehikuł firmy Sony albo Panasonic bardzo chętnie zakupiła…

Patrząc na to w ten sposób, podróżowanie w czasie wydaje się całkiem kuszącą, a przy tym niewinną perspektywą, prawda? Wybrać dowolny okres w przeszłości, uruchomić urządzenie, wcisnąć odpowiedni przycisk, przenieść się kilkaset lat wstecz, zatańczyć na balu z panem Darcy i w dowolnym momencie wrócić. Proste, czyż nie? Jednak cała sprawa nie przedstawia się już tak kolorowo, gdy przeskoki w czasie nie podlegają naszej kontroli. Nie możemy sobie wybrać ani czasu, do którego chcemy się przenieść, ani momentu, w którym chcemy, by to nastąpiło. To po prostu się dzieje – niezależnie od naszej woli. W takiej sytuacji przenoszenie się w czasie staje się raczej przekleństwem niż błogosławieństwem. Jednak Gwendolyn Shephard i Gideon de Viliers, dwójka nastolatków obdarzonych genem podróży w czasie, musi jakoś sobie z tym radzić. Na szczęście Kerstin Gier, autorka „Trylogii czasu”, której są głównymi bohaterami, wymyśliła specjalnie dla nich chronograf, dzięki czemu mogą kontrolować swoje przeskoki w przeszłość. Co nie sprawia, że stają się one bardziej bezpieczne. Bohaterowie mają bowiem do wypełnienia ryzykowną misję, której zrealizowanie nastręcza coraz więcej trudności. Sprawy nie ułatwia także rodzące się między nimi uczucie.  

Warto nadmienić, iż jest to wyjątkowo szybko rozwijające się uczucie. Akcja drugiego tomu trylogii, „Błękitu szafiru” rozpoczyna się w kilka minut od momentu, w którym zakończyła się akcja pierwszej części zatytułowanej „Czerwień rubinu”. Nie tylko relacje między bohaterami ewoluują bardzo prędko, ale też cała akcja rwie do przodu w zastraszającym tempie. W dwóch tomach tyle się dzieje, iż można by pomyśleć, że akcja trwa tygodnie, czy może nawet miesiące, podczas gdy wszystkie wydarzenia rozgrywają się w obrębie niespełna jednego tygodnia. Naprawdę trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, jak wiele przygód spotyka Gideona i Gwen. Dzięki temu nie mogłam oderwać się od pierwszego tomu, a zaraz po jego przeczytaniu pobiegłam do księgarni po następną część. Miałam wobec „Błękitu szafiru” naprawdę spore oczekiwania. Ale też trochę obawiałam się, że lektura może im nie sprostać, ponieważ pierwszy tom tak bardzo mnie zachwycił. Jednak moje złe przeczucia zupełnie się nie sprawdziły, a „Błękit szafiru” sprawił jedynie, że jeszcze bardziej (o ile to możliwe) pokochałam tą serię.

Niewyjaśnione zagadki, sekrety i pytania bez odpowiedzi, których tak wiele pojawiło się w pierwszym tomie, w tej części również nie zostają do końca wyjaśnione. Można nawet powiedzieć, że wszystko staje się jeszcze bardziej skomplikowane i pogmatwane. Odniosłam wrażenie, że to umyślny zabieg, mający na celu zwiększenie apetytu czytelnika na trzeci tom, który, mam nadzieję, ukaże się już wkrótce. Kerstin Gier w mistrzowski sposób buduje napięcie i bardzo konsekwentnie prowadzi akcję. Cała fabuła jest intrygująca, ciekawa i przede wszystkim świeża. Mocnym punktem całej serii są bohaterowie. Gwendolyn zdecydowanie należy do moich ulubionych bohaterek paranormal romance. Jej poczucie humoru, dystans do siebie, spontaniczność i cięte riposty sprawiały, że w trakcie lektury niejednokrotnie zwijałam się ze śmiechu. Co więcej pojawiają się nowe postaci, a mianowicie przystojny brat Gideona, Raphael i demon-gargulec, Xemerius. Ten drugi to jeden z najzabawniejszych i najciekawszych duchów, o jakich kiedykolwiek czytałam. Naprawdę niewielu jest literackich bohaterów, z którymi zżyłam się tak mocno jak z postaciami z „Trylogii czasu”. Czytanie tych książek, wywołało we mnie tyle przeróżnych emocji, że jeszcze długo nie będę mogła ochłonąć po ich lekturze.

„Trylogia czasu” zmieniła coś w moich życiu. To zabrzmiało poważnie i górnolotnie, ale jak się zaraz przekonacie, wcale takie nie będzie. Otóż pod jej wpływem w mojej głowie pojawiła się pewna myśl, która raczej nie powinna się tam była pojawić. Kerstin Gier jest niemiecką pisarką, w związku z czym wszystkie jej książki w oryginale są po niemiecku. W tym trzecia część, na którą tak bardzo czekam. Po odłożeniu „Błękitu szafiru” po raz pierwszy w życiu pożałowałam, że nie znam praktycznie ani słowa po niemiecku, ponieważ nigdy nie podobał mi się ten język i umyślnie wybrałam w szkole francuski. Perspektywa oczekiwania na kolejny tom wypełniła mnie żalem z powodu nieznajomości niemieckiego na całe pięć minut, a doprawdy nie znoszę tego języka. Jednak chyba byłabym w stanie trochę się go poduczyć, gdyby okazało się, że jakimś niefortunnym zbiegiem okoliczności, trzeci tom nie zostanie wydany po polsku. Jestem tą trylogią zauroczona do tego stopnia, że byłabym w stanie się poświęcić i trochę się z tym językiem pomęczyć (chociaż, na szczęście!, nie muszę tego robić).

***
Moi kochani czytelnicy i książkofile! Z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, życzę wam wszystkiego, co najpiękniejsze! Smacznej wigilii, wspaniałych prezentów, żeby nakręcili jak najwięcej odcinków waszego ulubionego serialu, dużo, dużo wspaniałych lektur, więcej wolnego czasu na czytanie w przyszłym roku, dużo weny do pisania recenzji, spełnienia marzeń i dużo uśmiechu :) Wszystkiego najlepszego! Abyście poczuli się jeszcze bardziej świątecznie, wstawiam poniżej "Let it snow" w wersji pochodzącej z mojego ukochanego serialu "Glee" :D 


wtorek, 20 grudnia 2011

Maskarada, Melissa de la Cruz

Tytuł: Maskarada
Autor: Melissa de la Cruz
Liczba stron: 320
Tłumaczenie: Małgorzata Kaczarowska
Wydawnictwo: Jaguar
Seria/Cykl: Błękitnokrwiści tom II
Moja ocena: 4/6









„Maskarada” autorstwa Melissy de la Cruz to druga część bestsellerowej wampirycznej sagi „Błękitnokrwiści”. Jeżeli kiedykolwiek słowo „wampir” kojarzyło wam się z wyściełanymi szkarłatnym atłasem trumnami, duszącym zapachem czosnku i niemodną, czarną peleryną hrabiego Draculi, to czas najwyższy pozbyć się tych mylących stereotypów. Raz na zawsze! Bo wampiry Melissy de la Cruz nie mają z tym opisem absolutnie nic wspólnego. Zamiast trumien i obskurnych piwnic mają do dyspozycji luksusowe apartamenty na Manhattanie, wokół nich unosi się zapach najnowszych perfum Chanel, a co najważniejsze żadne z nich NIGDY nie założyłoby powłóczystej peleryny rodem z taniego horroru. No, chyba że ta peleryna pochodziłaby z najnowszej kolekcji Diora…

Muszę przyznać, że „Maskarada” bardzo mnie zaskoczyła. Na szczęście pozytywnie. Podobała mi się znacznie bardziej niż pierwszy tom. Co prawda i tutaj nie zabrakło wyjątkowo długich, niepotrzebnych, działających na nerwy opisów dżinsów od Marca Jacobsa, dużych, przeciwsłonecznych okularów z logo Gucci, czerwonych szpilek od Loboutin’a i kraciastych płaszczy Burberry. Chcąc uświadomić czytelnikowi bogactwo i wyjątkowość kreowanych przez siebie bohaterów, de la Cruz kolejny raz przesadziła. Jakby mało było tego, że błękitnokrwiści są piękni, nieśmiertelni i mają nadnaturalne zdolności, to jeszcze są popularni, nieziemsko bogaci, piątkowe wieczory spędzają w najlepszych klubach, a wakacje w drogim kurorcie w Aspen, w chwilach wolnych od szkoły biorą udział w sesjach zdjęciowych i noszą ubrania jak z okładki Vogue’a. Chyba nawet najszczęśliwszy człowiek w prawdziwym świecie poczułby lekkie ukłucie zazdrości, czytając takie rzeczy. A czytelnik czuje po prostu irytację. I do końca nie opuszcza go uczucie, że ta książka jest przez to trochę płytka, a postaci papierowe, puste i sztuczne.

Jednak zdaję sobie sprawę, że takie powieści nie mają na celu uświadomienia ludziom najważniejszych prawd życiowych, szerzenia prawych idei, ukazywania wartości. Mają po prostu bawić czytelnika – sprawić, żeby opuścił na chwilę mury rzeczywistości, zapomniał o problemach i otaczającej go, szarej codzienności. I w tej roli „Maskarada” sprawdza się doskonale. Jest jak dobra popowa płyta: pozwala się zrelaksować, nie wymaga zbyt wielkiego zagłębiania się w treść, piosenki są przyjemne, szybko wpadają w ucho, ale też szybko się nudzą i prędko się o nich zapomina. Poza tym dynamiczna i zaskakująca akcja, sprawiają, że książka niesamowicie wciąga. Wzięłam ją do ręki i przeczytałam, jak to się mówi, za jednym posiedzeniem. I mogłabym się rozwodzić tutaj nad fatalnym stylem pisania autorki, nad beznadziejnie jednowymiarową psychiką bohaterów i nad brakiem przesłania. Ale po co? Po co to robić, skoro czytając po prostu świetnie się bawiłam? Bawiłam, nic więcej, ale za to rozrywka była przednia.

Wampiry w serii „Błękitnokrwiści” są piękne, niegrzeczne i bogate (co samo w sobie jest nieco konwencjonalne). Wyjątek stanowi jedynie Shuyler van Alen - jedna z głównych bohaterek, która swoją drogą nie należy do moich ulubionych postaci. Przy nieziemsko przystojnym Jacku, apodyktycznej Mimi i tandetnej Bliss, Shuyler wypada niezwykle blado i nieciekawie. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że cała ta seria jest odzwierciedleniem popularnego cyklu książek Cecily von Ziegesar „Plotkara”, tyle że wzbogaconym o elementy fantastyczne i sensacyjne. Zdecydowanie wolę „Plotkarę” na ekranie niż na papierze i jestem przekonana, że „Błękitnorkwiści” to tak samo dobry, o ile nie lepszy, materiał na popularny, młodzieżowy serial.

Podsumowując, jeśli macie ochotę trochę się rozerwać, przeczytać coś lekkiego i przyjemnego, a przy tym lubicie wampiry i dreszcz przyjemnego napięcia, przebiegający po plecach – „Maskarada” jest idealną książką dla was. Zakładając, że nie przeszkadza wam trochę wymuszonego snobizmu, wylewającego się z jej kartek. Książka de la Cruz to jak wycieczka do świecącego kolorowymi światłami wesołego miasteczka, pełnego przeróżnych atrakcji. Kup bilet. Nie czekaj. Bo naprawdę warto to wesołe miasteczko odwiedzić. Jak najszybciej.

sobota, 17 grudnia 2011

Nie mów nikomu, Harlan Coben

Tytuł: Nie mów nikomu
Autor: Harlan Coben
Liczba stron: 350
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo: Albatros
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 4/6










Harlan Coben jest obecnie jednym z najbardziej znanych pisarzy, tworzących literaturę kryminalną i sensacyjną. Jako jedyny współczesny autor otrzymał trzy najbardziej prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowy rozgłos przyniósł mu wydany w 2001 roku thriller „Nie mów nikomu”, który stał się bestsellerem w USA i Europie. Lektura „Nie mów nikomu” to moje pierwsze spotkanie z tym sławnym autorem. I mam nadzieję, że nie ostatnie.

Zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę, ponieważ Coben należy do grona tych nielicznych pisarzy, którymi zachwycają się praktycznie wszyscy. Byłam po prostu ciekawa, czy jego twórczość rzeczywiście zasługuje na te głośne „ochy i achy”. Wybrałam „Nie mów nikomu”, gdyż powieść uważana jest za jedną z najlepszych w dorobku autora. Podeszłam do lektury z dosyć sceptycznym nastawieniem i przyznaję, że było to ogromnym błędem. Ogólnie mam całkiem silne mechanizmy obronne, chroniące mnie skutecznie przed tego typu bestsellerami. Zwykle gdy po jakiś sięgam, realizuje się jeden z dwóch scenariuszy: albo z miejsca nastawiam się na arcydzieło (co niejednokrotnie przyniosło mi już rozczarowanie), albo biorę książkę do ręki z założeniem, że na pewno nie jest tak dobra, jak się wszystkim wydaje i już ja to udowodnię. Wiem, że taką postawą działam na niekorzyść swoją, a przede wszystkim wyrządzam sporą krzywdę tym książkom. Dlatego właśnie staram się tego nie robić, ale czasami nic nie mogę na to poradzić. W przypadku Cobena w grę wchodziła ta druga ewentualność. I naprawdę cieszę się, że moje złe przeczucia okazały się niesłuszne. Cieszę się, że tym razem się myliłam. Cieszę się, że zabrałam się za czytanie tej książki. I wreszcie cieszę się, że moje negatywne nastawienie ostatecznie nie popsuło mi wrażenia o niej i że mimo wszystko lektura „Nie mów nikomu” była prawdziwą przyjemnością.

Osiem lat po śmierci ukochanej żony Elizabeth, lekarz-pediatra David Beck wciąż wspomina dzień jej zaginięcia. O jej zabójstwo oskarżono seryjnego mordercę znanego pod pseudonimem KillRoy. Niespodziewanie po tylu latach tajemnicza sprawa znowu wypływa na powierzchnię i ponownie trafia w ręce policji oraz agentów FBI. Niedaleko miejsca, w którym zamordowano Elizabeth, policja odnajduje ciała dwóch martwych mężczyzn. Federalni podejrzewają, że winnym ich śmierci jest nie kto inny jak Beck. Mało tego zarzucają mu także morderstwo żony. W tym samym czasie David otrzymuje tajemnicze, zaszyfrowane e-maile, których treść zaskakuje go i przeraża. Ignoruje zawarte w nich ostrzeżenie, które brzmi: „Nie mów nikomu” i próbuje rozwiązać tę mroczną zagadkę. Czy Beck zdoła dowieść swojej niewinności? Jaką tajemnicę skrywa miejsce śmierci Elizabeth? Ilu ludzi tak naprawdę jest zamieszanych w jej sprawę? I kto jest jej prawdziwym mordercą?

Jak już wcześniej wspomniałam, lektura tej powieści była dla mnie bardzo przyjemną rozrywką. Jednak nie od samego początku. Pierwsze rozdziały były niemiłosiernie nudne – przez ponad 50 stron czytałam tę książkę z przymusu, który sama sobie narzuciłam. Zaczęłam nawet myśleć, że być może faktycznie miałam rację, uważając, iż książka nie przypadnie mi do gustu. Niemniej jednak jakiś wewnętrzny głosik nakazał mi jeszcze nie spisywać tej pozycji i jej autora na straty. Cierpliwie czekałam aż akcja trochę się rozkręci. I wkrótce rzeczywiście fabuła nabrała tempa, a ja stopniowo wciągałam się w tę książkę.

Największym atutem „Nie mów nikomu” jest oczywiście z pozoru niemożliwa do rozwiązania zagadka. Okazuje się jednak, że proza Cobena to nie tylko precyzyjnie skonstruowane intrygi, ale także rewelacyjna kreacja postaci. Byłam zdziwiona, że autor sensacyjnego thrillera, w którym główną rolę gra akcja, w ogóle zaprząta sobie głowę jakąkolwiek charakterystyką bohaterów. Doceniam to, bo dzięki temu mogłam wybrać swoje ulubione postaci, a naprawdę uwielbiam to robić. Pierwsze miejsce przyznałam najlepszej przyjaciółce Becka, modelce i lesbijce imieniem Shauna, która zdobyła moją sympatię swoim poczuciem humoru, zabawnym egocentryzmem i ogromną lojalnością. Bardzo polubiłam także słynną panią adwokat Hester Crimstein – kobietę niesamowicie inteligentną, niezależną, pewną siebie i troszeczkę złośliwą. Kolejny ogromny plus przyznaję tej lekturze za błyskotliwe dialogi. Co więcej Coben potrafi nie tylko wywołać u czytelnika dreszcz napięcia, ale także uśmiech na twarzy. Niektóre dialogi i sytuacje są przezabawne. Dodam jeszcze, że ostatnie sto stron i zakończenie są po prostu kapitalne.

Moje początki z „Nie mów nikomu” nie należały do najprzyjemniejszych, jednak ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego z tą powieścią. Coben to dobry pisarz, posługujący się ładnym, prostym językiem. To autor, który swoje książki pisze napięciem i presją, a one sprawiają, że czytelnik nie może się potem od nich oderwać. Książka zapewnia emocje i miłą rozrywkę, aczkolwiek szału nie ma. Mimo to myślę, że warto zapoznać się z tą pozycją. 

niedziela, 4 grudnia 2011

Czerwień rubinu, Kerstin Gier

Tytuł: Czerwień rubinu
Autor: Kerstin Gier
Liczba stron: 344
Tłumaczenie: Agata Janiszewska
Wydawnictwo: Egmont
Seria/Cykl: Trylogia Czasu tom I
Moja ocena: 6/6









Dzień jak co dzień. Wracasz pieszo do domu ze szkoły lub pracy. Pogoda jest całkiem ładna. No, może mogłoby być nieco bardziej słonecznie, ale i tak nie ma na co narzekać. Nie spodziewasz się niczego szczególnego. Żadne niepokojące znaki na niebie i ziemi nie zwiastują zaskakujących, katastrofalnych wydarzeń. Nie rozpętała się wichura i nie zanosi się na burzę. Dumny, czarny kot nie przemaszerował Ci przed nosem. To nawet nie jest piątek trzynastego. Po prostu kolejny zwyczajny dzień. Zmęczenie coraz bardziej daje o sobie znać, dlatego przyspieszasz kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie czujesz nagły i silny skurcz żołądka. Nie masz pojęcia, co mogło spowodować ten gwałtowny atak mdłości. Zupełnie jakbyś przed chwilą przejechała się na gigantycznej, górskiej kolejce, która zrobiła co najmniej o trzy okrążenia za dużo. Przystajesz na chwilę, zamykasz oczy i próbujesz jakoś dojść do siebie. Chwilę później nieprzyjemne odczucie znika. Z ulgą podnosisz powieki i zdajesz sobie sprawę, że coś jest nie tak. Ulica, na jakiej stoisz, wcale nie przypomina tej, którą szłaś przed paroma sekundami. Wzdłuż drogi ciągną się okazałe, monumentalne domy, które bardziej przypominają pałace niż charakterystyczne dla miejskiego krajobrazu bloki. W dodatku te staroświeckie latarnie. Spoglądasz w dół i zamiast czarnego, gładkiego asfaltu widzisz ulicę zbudowaną z ciężkiego, szarego bruku. Z konsternacji wyrywa Cię złośliwy chichot. Obok przechodzi właśnie grupka dziewcząt ubranych w długie, eleganckie suknie, z kapeluszami na głowach i fikuśnymi parasolkami w dłoniach. Twój strój dziwi je i bawi, dlatego kilkakrotnie się obracają. W głowie rodzi Ci się zupełnie absurdalna myśl. To niemożliwe. Nieprawdopodobne. Niezgodne z prawami natury. A jednak stało się. Wszystko wskazuje na to, że przeniosłaś się w czasie i wylądowałaś w początkach XIX wieku…

Niewiarygodne i przerażające, prawda? Nawet trudno mi wyobrazić sobie, co bym zrobiła w takiej sytuacji. Mniej więcej coś takiego przytrafiło się niejakiej Gwendolyn Shephard – zwykłej szesnastolatce, mieszkającej w Londynie wraz ze swoją nieco zwariowaną rodziną. Dziewczyna z dnia na dzień dowiaduje się, że ma gen podróży w czasie i może przenosić się w przeszłość. Cała ta sprawa nie wygląda jednak tak fantastycznie, jakby się mogło wydawać, ponieważ przeskoki w czasie nie podlegają kontroli Gwendolyn. Ów dar stanowi dla niej raczej problem niż wyróżnienie i, jak łatwo się domyślić, nie jest zachwycona z racji jego posiadania. Tym bardziej, że wszyscy byli przekonani, iż to jej kuzynka, Charlotta posiada gen i to ona od dzieciństwa była przygotowywana do roli podróżniczki w czasie. O Gideonie – drugim podróżniku w czasie – również trudno powiedzieć, żeby był zadowolony ze zmiany towarzyszki z Charlotty na Gwendolyn. Ale bez niej nie będzie w stanie wykonać powierzonej mu niebezpiecznej misji.

Zapomniałam dodać, że Gwendolyn ma to szczęście i jest główną bohaterką rewelacyjnej powieści niemieckiej pisarki, Kerstin Gier pt.: „Czerwień rubinu”, będącej pierwszą częścią „Trylogii czasu”. Muszę przyznać, że jeszcze przed lekturą tej książki, wiązałam z nią bardzo duże nadzieje. Najpierw zakochałam się w przepięknej okładce, która od początku działała mi na wyobraźnię. Dodatkowo entuzjastyczne recenzje innych czytelników utwierdziły mnie w przekonaniu, iż powieść ta przypadnie mi do gustu. Na szczęście nie zawiodłam się. Można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie: książka oczarowała mnie jeszcze bardziej, niż się tego spodziewałam.

Z niecierpliwością czekałam chwili, w której będę miała możliwość przeczytać tę powieść. A gdy w końcu dostałam ją w swoje ręce, nie mogłam się powstrzymać, żeby od razu nie zacząć czytać. Dosłownie wzięłam ją do rąk i nie wypuściłam aż do ostatniej kartki. Bardzo rzadko zdarza mi się przeczytać książkę od początku do końca, bez żadnych przerw w trakcie lektury. Właściwie było tylko kilka takich pozycji w moim życiu, które połknęłam na raz. Taka lektura musi być bowiem nie tyle wciągająca, co wręcz pochłaniająca. Spędziłam z „Czerwienią rubinu” kilka naprawdę przyjemnych godzin, podczas których zapomniałam o całym otaczającym mnie świecie. Gdyby w ciągu tego czasu zadzwonili do mnie Robert Pattinson, Taylor Lautner albo nawet Kristen Stewart z zaproszeniem na randkę – odmówiłabym. Natychmiast. Bez wahania. O ile w ogóle odebrałabym telefon… Mówię poważnie!

„Czerwień rubinu” wciąga praktycznie już od pierwszej strony. Opowiada historię tak niebanalną, pełną tajemnic i niespodziewanych zwrotów akcji, że odłożenie jej choćby na chwilę graniczy z cudem. A cuda, jak wiemy, rzadko się zdarzają. Po raz pierwszy cieszyłam się z tego faktu, ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nią nawet na moment. Jeszcze długą chwilę po skończeniu lektury tęsknie wpatrywałam się w okładkę. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w mojej głowie, była oczywiście ta o kupnie kolejnego tomu (który w tej chwili już czeka na półce). Potem w mojej głowie zapanował taki chaos myśli, że trudno mi stwierdzić ich dalszą kolejność. Wiem na pewno, że pomyślałam o tym, iż dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze.

Co tu dużo ukrywać: jestem w tej książce po prostu zakochana. Postacie, które wykreowała autorka, są w większości ciekawymi, wyrazistymi osobowościami. Od początku zapałałam ogromną sympatią do Gwen, ponieważ bardzo różni się ona od modelu sztampowej bohaterki fantastyki młodzieżowej. To dziewczyna inteligentna, zabawna, trochę sarkastyczna i złośliwa (ale tylko gdy wymaga tego sytuacja). Bardzo polubiłam również jej najlepszą koleżankę ze szkoły, Leslie, która jest wręcz wymarzoną przyjaciółką dla każdej dziewczyny. W powieści nie brakuje oczywiście ponad przeciętnie przystojnego chłopaka. W „Czerwieni rubinu” tę rolę odgrywa Gideon de Viliers. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że bez żalu odmówiłabym randki całej obsadzie „Zmierzchu”, ale Gideonowi – nigdy. Jednak największe wrażenie w całej powieści zrobiła na mnie sama fabuła, którą autorka tak doskonale dopracowała. Mimo że tempo akcji było zawrotne, nie zabrakło interesujących szczegółów z życia podróżników w czasie. Kerstin Gier potrafi po mistrzowsku budować napięcie. Akcja pierwszego tomu urywa się w emocjonującym momencie, przez co naprawdę nie wiem, jak wytrzymam do lektury następnej części.

Na koniec muszę was przed tą książką ostrzec. Pod żadnym pozorem nie zaczynajcie jej czytać w wieczór przed jakimś ważnym sprawdzianem czy egzaminem. Dlaczego? Bo wówczas możecie być niemal pewni, że nie przygotujecie się zajęci lekturą, a w konsekwencji ten egzamin oblejecie. Chociaż wobec wciągającej mocy tej lektury nawet oblany egzamin niewiele znaczy. Chyba, że to matura. Podsumowując: rzućcie wszystko i czytajcie, ewentualnie poczekajcie do czasu, aż zdacie już tę nieszczęsną maturę.