-->

niedziela, 28 sierpnia 2011

Jednym tchem, Anna Rybkowska

Tytuł: Jednym Tchem
Autor: Anna Rybkowska
Liczba stron: 462
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Lucky
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 5/6










„Szaleństwo pasuje do wielu ludzi. Problem w tym, że oni nie chcą się do tego przyznać...” *

Przyznam szczerze, że niezbyt często sięgam po książki współczesnych, polskich autorów. Swego czasu czytywałam niektórych z nich, jednak lektura ich powieści nie przypadła mi do gustu. Dlatego też podchodzę do tego typu literatury bardzo ostrożnie i z rezerwą. Wyjątek stanowią Janusz Leon Wiśniewski i Ewa Stec. Ten pierwszy oczarował mnie swoją wrażliwością, przenikliwością i sposobem, w jaki patrzy na świat. Z kolei pani Stec ujęła mnie swoim niepoprawnym optymizmem. Od niedawna do tego wąskiego grona należy także Anna Rybkowska, która przekonała mnie do siebie… no właśnie, czym?

Myślę, że przede wszystkim szczerością. Bo naprawdę niewielu jest pisarzy, którzy mają odwagę opisywać ludzi takimi, jacy są naprawdę. Niewielu z nich stać jeszcze na gorzkie, rozczarowujące zakończenie. Niewielu z nich umie tworzyć postaci tak przyziemne, a jednocześnie fascynujące. Po lekturze „Jednym tchem” mogę z ręką na sercu powiedzieć, że Anna Rybkowska potrafi to wszystko. I jeszcze więcej.

Gdy zaczynałam czytać tę powieść, nie spodziewałam się po niej niczego konkretnego. Nie miałam wobec niej właściwie żadnych oczekiwań. Z miejsca byłam trochę uprzedzona ze względu na to, że jak już wcześniej pisałam – niezbyt chętnie sięgam po tego typu książki. Teraz bardzo żałuję swojego nastawienia, ponieważ wiem, jak bardzo się pomyliłam. „Jednym tchem” spodobała mi się tak bardzo, że w tej chwili jest dla mnie czymś więcej niż tylko „pozytywnym zaskoczeniem”. Przed lekturą tej książki nigdy nie słyszałam o Rybkowskiej. Szkoda, że ta autorka nie jest bardziej znana, bo o mały włos, a przegapiłabym TAKĄ książkę. Wprost nie mogę znieść myśli, że niektórym umknie przyjemność czytania tej powieści, tylko dlatego, że nigdy się o niej nie dowiedzą. Bo ona tylko z pozoru jest taka niepozorna i niezachęcająca. Ale pozory mylą…

Każdy z nas marzy, by poznać swojego idola – ulubionego wokalistę lub wokalistkę, piłkarza, aktora albo aktorkę. Ludziom wydaje się, że spotkanie i znajomość z kimś takim, byłoby spełnieniem ich najśmielszych snów. Bo każdy jest czyimś fanem, nawet, jeżeli nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Natalii udało się ziścić swoje marzenie. Swoje i nie tylko. To, co się jej przytrafia to sen milionów kobiet i nastolatek. Burzliwy romans z nieziemsko przystojnym frontmanem rockowego zespołu Hexagon ma jednak fatalne konsekwencje zarówno dla niego jak i dla niej. Bo Natalia ma męża i czwórkę dzieci, a Wiliam… cóż, on ma Miriam Bastet, swoją najwierniejszą fankę.

 „Jednym tchem” to książka bardzo wartościowa, poruszająca wiele ważnych problemów. Główną kwestią dotykaną przez autorkę jest uzależnienie od obecności ukochanej osoby w naszym życiu. Rybkowska przedstawia zaślepiającą miłość jako zwykłe uzależnienie – takie samo jak to od papierosów, narkotyków czy alkoholu. W dosyć dosadny sposób ukazuje, że miłość bez niezależności jest niczym więcej jak tylko nałogiem i że uczucie do drugiej osoby, nie powinno pozbawiać nas własnej tożsamości. Dzięki tej lekturze zrozumiałam także, że nie można określać się przez czyjąś obecność, ponieważ o nas stanowimy tylko my sami. Jednak powieść ta dostarcza jeszcze wielu, wielu innych materiałów do przemyśleń. Na przykład czy nasze marzenia mogą nas zniszczyć? Jaką wartość ma spokojna, monotonna codzienność? Wierzcie mi – podczas czytania tej książki, jest się nad czym zastanawiać.

„ - Człowiek traci mnóstwo czasu na tłumaczenie się z własnych poczynań. Jestem jaki jestem i trzeba mnie zaakceptować albo spuścić w kanał, ale nie naginać do własnych skłonności. Próby pozbawienia mnie tego, co wystaje poza szablon, nie przynoszą rezultatu. Albo odrastam podwójnie w miejscach amputacji, albo jeszcze bardziej się degeneruję…” **

 Jako koneserka fascynujących, wielowymiarowych, aczkolwiek nie zawsze pozytywnych postaci, nie mogłabym przejść obojętnie obok Wiliama. Bo Barlow to postać wyjątkowo nietuzinkowa – ani dobra ani zła, nie pozytywna, ale też nie do końca negatywna. Barlow łamie wszystkie możliwe schematy i stereotypy, nie tylko jako gwiazda rocka, ale także jako mężczyzna i człowiek. Właściwie to nie do końca wiadomo czy Wiliam to genialny artysta czy już szaleniec. Nie wiadomo również, jak daleko taki człowiek jest w stanie się posunąć, by rozwinąć swoje fascynacje. I właśnie to jest w nim takie niesamowite – nieprzewidywalność i pasja, która nie zna granic. Wiliam jest najbardziej przyciągającym egoistą i despotą, z jakim dane mi było spotkać się w literaturze.

Bardzo gorąco zachęcam do sięgnięcia po tę książkę, bo naprawdę warto. Może opis i okładka nie są jakoś specjalnie atrakcyjne, ale treść rekompensuje te małe mankamenty. Zachęcona lekturą „Jednym tchem” w najbliższym czasie planuję zapoznać się także z pierwszą powieścią Anny Rybkowskiej pt.: „Nell”. Mam nadzieję, że ta autorka wkrótce stanie się bardziej popularna, ponieważ jej książki zasługują na zdecydowanie więcej uwagi niż niektóre polskie bestsellery. Jeżeli autorka napisze kolejne powieści – z całą pewnością po nie sięgnę. Jeszcze raz gorąco polecam!

* Cytat pochodzi z książki "Jednym Tchem" Anna Rybkowska, Wydawnictwo Lucky, Warszawa 2011, str. 108
** Tamże, str. 65


Recenzja napisana dla portalu Lubimyczytać.pl

sobota, 13 sierpnia 2011

Atrofia, Lauren DeStefano

Tytuł: Atrofia
Autor: Lauren DeStefano
Liczba stron: 316
Tłumaczenie: Magdalena Rychlik
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria/Cykl: Trylogia Chemiczne Światy Tom I
Moja ocena: 6/6










Atrofia to zjawisko polegające na zmniejszaniu się i zanikaniu pewnych narządów wskutek zwyrodnienia i śmierci komórek. Może do niej dojść w wyniku choroby lub starzenia się organizmu. Schorzenie to dotyka m.in. skóry, mięśni, narządów wewnętrznych, a nawet mózgu. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałby świat, gdyby cała ludzkość naznaczona była tą chorobą. Świat, w którym ludzka rasa powoli i nieodwracalnie niszczeje, a potem wymiera, jak komórki ciała dotknięte atrofią. Właśnie taką przerażającą wizję przyszłości przedstawia nam Lauren DeStefano w pierwszej części swojej znakomitej trylogii „Chemiczne światy”.

Trzecią wojnę światową przetrwała jedynie Ameryka Północna, jako kontynent najbardziej zaawansowany technologicznie. Resztę kuli ziemskiej zalała woda, pozostał jedynie bezkresny ocean. Świat zmienił się nie do poznania: wynaleziono lekarstwo na raka, a także szczepionki dla niemowląt likwidujące alergie i chroniące przed przeziębieniami, chorobami zakaźnymi, a nawet infekcjami przenoszonymi drogą płciową. Naukowcy w swoim dążeniu do perfekcji posunęli się jednak jeszcze dalej. Dzieci poczęte w sposób naturalny uznano za niedoskonałe, dlatego zaczęto produkować embriony bez najmniejszych wad genetycznych, które stworzyły nowe, długowieczne pokolenie idealnych ludzi. Niestety kolejne pokolenia – potomkowie ludzi doskonałych – wymiera na skutek zakażenia wirusem, którego nikt nie potrafi powstrzymać. Mężczyźni żyją dwadzieścia pięć, kobiety tylko dwadzieścia lat. Nikt nie rozumie, dlaczego w świecie idealnych ludzi panuje chaos i rządzi cierpienie. Rhine Ellery zostaje porwana i trafia do rozległej, ekskluzywnej rezydencji, gdzie zostaje jedną z trzech nowych żon syna właściciela. Rhine jest gotowa na wszystko, byle się stamtąd wydostać.

Gdy tylko usłyszałam o premierze tej książki, wprost nie mogłam się doczekać, aż będę miała możliwość ją przeczytać. Po pierwsze dlatego, że uwielbiam antyutopijne powieści i jest to mój ulubiony nurt z gatunku fantastyki młodzieżowej. Lubię wszelkie tego typu wizje przyszłości i konsekwentnie „poluję” na takie książki. Właściwie nie wiem skąd mi się to wzięło, ale po prostu kocham czytać dystopie. Drugim powodem, dla którego nie mogłam doczekać się debiutanckiej powieści Lauren DeStefano, jest tytuł, który przyciągnął mnie niczym magnes. Podobnie idealnie z nim współgrająca okładka, na którą można by patrzeć godzinami. Zastanawiałam się, jakie tajemnice może kryć tak zachęcająco wyglądająca książka o tak intrygującym tytule. Stwierdziłam, że „Atrofia” jest jedną z tych pozycji, które koniecznie muszą znaleźć się w mojej domowej biblioteczce. Miałam wobec niej duże, może nawet trochę zbyt wygórowane, oczekiwania. Jednak nie zawiodłam się - „Atrofia” spełniła co najmniej większość z nich.

Jak już wcześniej wspomniałam, Rhine zostaje jedną z żon Zarządcy domu Lindena. W czasach, w których żyje dziewczyna, poligamia jest nie tylko legalna, ale również zupełnie naturalna. Wraz z nią do posiadłości trafiają osiemnastoletnia, milcząca Jenna i arogancka trzynastolatka, rudowłosa Cecily. Każda z dziewcząt jest inna i na swój sposób wyjątkowa. Polubiłam je wszystkie, co bardzo mnie zdziwiło, bo naprawdę rzadko zdarza mi się obdarzyć sympatią tak wielu bohaterów. Jednak tutaj nic nie mogłam poradzić na to, że bardzo lubię wszystkie dziewczyny. Być może dlatego, że w „Atrofii” nie ma postaci wyidealizowanych – wszystkie mają swoje wady i słabości. Nie ma też bohaterów zbędnych i niepotrzebnych, ponieważ każdy odgrywa jakąś znaczącą rolę. Polubiłam nawet naiwną, złośliwą, małą Cecily, której autentycznie współczułam. Współczucie nie jest uczuciem, które żywię często, a już na pewno nie w stosunku do bohaterów literackich. Mimo to szkoda mi było tej jeszcze dziewczynki, zupełnie nieświadomej zła, które ją otacza. Cecily była dzieckiem, które nigdy tak naprawdę nie miało dzieciństwa, co samo w sobie jest ogromną tragedią.

Z kolei Jenna jest postacią, której trudno nie polubić, a przynajmniej mnie zawsze podobały się takie intrygujące bohaterki. To, że została zraniona, sprawiło, że stała się niezwykle silną osobą. Robiła wrażenie osoby, która jest w cieniu, ale tak naprawdę cały czas była w centrum wydarzeń. Jej inteligencja i spostrzegawczość były dużo bardziej niebezpieczne niż „fochy” Cecily. Ale i tak największą sympatią obdarzyłam główną bohaterkę. Po części pewnie dlatego, że jest ona narratorką powieści i mamy wgląd we wszystkie jej przemyślenia i uczucia. Ale również dlatego, że cały czas wiedziała, czego chce i dążyła do tego. Nigdy nie dała się zwieść ułudzie szczęścia, jaką dawał jej Linden. Podziwiam ją za to, że tak wytrwale i niezmiennie wierzyła w słuszność swoich pragnień, że znalazła aż tyle siły, by je zrealizować. Sam Linden, o dziwo, budzi ciepłe uczucia. Bo tak naprawdę to nie on jest tym złym, lecz jego ojciec Vaghn, pochodzący z długowiecznego pokolenia, który tak manipuluje synem, że ten nie widzi, ile krzywdy wyrządzają innym. Być może nie powinnam, ale polubiłam tego nieszczęśliwego, zamkniętego w sobie człowieka, rozpaczającego po śmierci pierwszej żony Rose, która była jego prawdziwą miłością. Jest jeszcze Gabriel, służący w domu Lindena, którego wprost pokochałam. Między nim a Rhine rodzi się uczucie i musze przyznać, że jest to jeden z moich ulubionych wątków. Autorka naprawdę wspaniale go opisała – delikatnie i z wyczuciem.

Wizja przyszłości opisana przez Lauren DeSetfano zaskoczyła mnie i zszokowała, ale jednocześnie świat dziwacznego, złudnego piękna przedstawiony w „Atrofii” pochłonął mnie bez reszty i na pewien sposób zauroczył. Rhine jest przytłoczona otaczającym ją luksusem, czuje się jak ptak zamknięty w złotej klatce: ma wszystko, czego jej potrzeba, wszystko oprócz wolności. Podoba mi się także język, którym autorka posłużyła się, by to wszystko opisać. Dzięki niemu wszystko jest plastyczne, obrazowe i na wyciągnięcie ręki.

Lektura tej powieść sprawia, że w głowie rodzi się wiele poważnych pytań i wątpliwości. Przede wszystkim jak wygląda życie naznaczone widmem śmierci? Gdyby ludzie znali datę swojej śmierci, czy wtedy ich życie wyglądałoby inaczej? Czy jest sens walczyć o cokolwiek, skoro ma się świadomość, że zostało nam już tylko kilka lat? I jeszcze wiele, wiele innych pytań, które uparcie kołaczą się w mojej głowie, odkąd skończyłam czytać tę powieść. Książka pokazuje też z całą wyrazistością, że nieważne, czy ludzie wiedzą, kiedy umrą oni i ich bliscy, śmierć zawsze będzie zaskoczeniem. Bo tak naprawdę nie da się na nią przygotować. A ból po stracie kogoś, kogo kochamy zawsze będzie taki sam.

Pozostało jeszcze tyle rzeczy, które chciałabym napisać na temat tej książki, jednak muszę się powstrzymać, bo inaczej ta recenzja nie będzie miała końca. Uwielbiam powieść Lauren DeStefano i serdecznie polecam ją wszystkim, zarówno fanom gatunku jak i tym, którzy nie czytają takich powieści na co dzień. Dla mnie „Atrofia” jest książką niemal doskonałą, która zachwyca, trzyma w napięciu i sprawia, że ma się ochotę na więcej. Subtelny język, fascynujący świat i wielowymiarowi bohaterowie to tylko część z licznych zalet tej pozycji. Jest to jedna z najbardziej wyjątkowych, poruszających i szokujących książek, jakie w życiu przeczytałam. Bardzo, bardzo mocno zachęcam do sięgnięcia po tę lekturę.

środa, 10 sierpnia 2011

Książę Mgły, Carlos Ruiz Zafón

Tytuł: Książę Mgły
Autor: Carlos Ruiz Zafón
Liczba stron: 200
Tłumaczenie: Katarzyna Okrasko, Carlos Marrodán Casas
Wydawnictwo: MUZA
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 4,5/6









Magia. Proza Zafóna to magia, a ta recenzja będzie patetyczna. Bo naprawdę nie sposób pisać o książkach tego autora, którego styl jest tak niezwykle obrazowy, poetycki i pełen metafor, w innej, pozbawionej choć odrobiny wzniosłości konwencji.

Może zacznijmy od tego, że Zafón jest jednym z najbardziej znanych dzisiaj pisarzy. Szum wokół niego i jego książek trwa nieprzerwanie od wydania jego najbardziej znanej powieści „Cień wiatru” i mam wrażenie, że owo zamieszanie szybko się nie skończy. „Książę mgły” to jego debiutancka powieść. Nie wiem jak wy, ale ja zawsze jestem ciekawa debiutów takich właśnie bardzo znanych pisarzy. Niejednokrotnie zdarzyło mi się porządnie rozczarować, jednak nie tym razem.

„Książę mgły” jest utworem skierowanym do młodego czytelnika, chociaż we wstępie autor zaznacza, że książka zadowoli również osoby starsze. I ma rację. Bo kto z nas nie lubi baśni? A „Książę mgły” jest może nieco mroczniejszą niż te Andersena, ale wciąż baśnią. Przygody trzynastoletniego Maxa Carvera i jego przyjaciół intrygują od pierwszych stron, a tajemnice małej nadmorskiej miejscowości aż same proszą się o rozwiązanie.

Zafón posiada niezwykłą zdolność malowania przy pomocy słów pięknych, zapadających w pamięć obrazów. Mam przeczucie, że niektóre fragmenty „Księcia mgły”, pozostaną w mojej głowie jeszcze przez długi, długi czas. Autor jest bowiem niesamowicie spostrzegawczy i ma niespotykaną umiejętność wnikliwej obserwacji – dostrzega poezję i piękno tam, gdzie zwykły człowiek widzi tylko popsuty zegar, zaniedbany dworzec kolejowy, porośnięte mchem bramy cmentarza czy ponury, zapomniany ogród, wypełniony starymi posągami. Za pomocą tych fascynujących obrazków tworzy przesyconą tajemniczością atmosferę, spotykaną tylko w jego książkach. I robi to w sposób tak niewymuszony i naturalny, jakby układał puzzle – wszystkie kawałki jego układanki pasują do siebie idealnie, tworząc spójną, intrygującą całość.

Może dziwnie zabrzmi to, co teraz napiszę, ale nie mogę znaleźć sformułowania bardziej oddającego moje odczucia. „Książę mgły” jest po prostu uroczą lekturą. Właśnie tak, uroczą. Nadzwyczajnie ujmującą. A to za sprawą trochę nieporadnego, ale już świetnie rokującego stylu pisarza, fascynującej zagadki, młodych, odrobinę niewprawnie wykreowanych bohaterów i tej atmosfery, która jest niby mroczna, ale ma w sobie coś dziecięcego, jak w bajkach. Ta lekko dziecinna prostota jest największym atutem powieści.

Długo zastanawiałam się, czy nie przyznać tej lekturze najwyższej noty. Jednak wystrzegam się ocen na wyrost, które mogą powodować jakieś niejasności. Poza tym doszłam do wniosku, że debiut Zafóna jest lekturą szalenie przyjemną, ale na tym koniec. Książka w jakiś niewytłumaczalny sposób budzi ciepłe uczucia, tak jak robią to niemowlęta czy małe dzieci. I mimo że pochłonęłam ją błyskawicznie, bo po prostu nie mogłam się oderwać, nie da się ukryć, ze brakuje jej tego nieokreślonego pierwiastka, który uczyniłby ją rewelacyjną pozycją. Trudno mi jednoznacznie określić, co to takiego. Wydaje mi się, że to po części sprawa tego, że świat przedstawiony „Księcia mgły” jest zaskakująco nieskomplikowany i w pewien sposób oczywisty.

Jednak nie zmienia to faktu, że debiut C.R Zafóna uważam za jak najbardziej udany. Warto po tę książkę sięgnąć z jednej prostej przyczyny: czyta się bardzo przyjemnie i szybko. Magiczna atmosfera otula czytelnika ze wszystkich stron, a potem człowiek żałuje, że tak szybko się skończyło i że nie delektował się tym smakowitym kąskiem choć odrobinę dłużej. Magia. Po prostu.

***
Mam do was parę słów odnośnie szablonu... Otóż z żalem żegnam poprzedni, ponieważ naprawdę bardzo go polubiłam. Niestety tekst był bardzo słabo widoczny, dlatego stwierdziłam, że muszę go zmienić. Ten nie jest do końca w moim stylu i kolumna jest ciągle trochę za wąska, dlatego pewnie w najbliższym czasie szablon będzie zmieniał się dosyć często, aż znajdę taki, który w pełni będzie odpowiadał zarówno mi jak i Wam ;) Z tego powodu bardzo proszę o sugestie na temat nowego szablonu.
Dziękuję!

wtorek, 9 sierpnia 2011

Letnia Akademia Uczuć: Anna i wodorosty, Hanna Kowalewska

Tytuł: Letnia Akademia Uczuć 1: Anna i wodorosty
Autor: Hanna Kowalewska
Liczba stron: 437
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo:
Zysk i S-ka
Seria/ Cykl: Letnia Akademia Uczuć Tom I
Moja ocena: 5/6






Nie będę tego ukrywać: „Letnia akademia uczuć” nie jest książką, która zachwyciła mnie i wciągnęła już od pierwszej strony. Na początku wydała mi się ona dziecinna, naiwna i bardzo przeciętna, jednak z każdą przewróconą kartką coraz bardziej przekonywałam się do tej lektury, a moja opinia weryfikowała się na jej korzyść. Podeszłam do niej bardzo sceptycznie, można nawet powiedzieć, że z uśmiechem politowania na twarzy. Cały czas zadawałam sobie w głowie pytanie: „Co ja właściwie robię z tą książką w ręku? To pewnie kolejne nudne powieścidło dla nastolatek…”, i tak dalej. Właściwie było mi niemal wstyd, że zabieram się za coś takiego. Nawet nie przypuszczałam, jak bardzo się mylę.

„Letnia akademia uczuć” opowiada o grupie licealistów, spędzających wakacje na obozie wędrownym w Bułgarii. Wśród obozowiczów znajdziemy córkę opiekuna – porządnicką Kaśkę, podrywacza Marcina, błyskotliwą Agnieszkę, żądnego wrażeń Tymka, jego przyjaciół oraz siostrę Baśkę i dziewczynę Zuzę, wrażliwą Małgorzatę i jej najlepszego przyjaciela Bogdana, tajemniczą, nieśmiałą Jagodę, mola książkowego Emila, flegmatycznego Wiesia, roztargnioną Bożenkę i wreszcie przezabawnych bliźniaków Freda i Alberta. I wielu, wielu innych.

Ogólnie postaci jest dużo, z całą pewnością nie udało mi się wymienić wszystkich. Każdy z nich ma coś w sobie – nie sposób nie polubić większości. Ja szczególną sympatią obdarzyłam bliźniaków. Bez ich dowcipów i zabawnych komentarzy powieść straciłaby wiele uroku. Bardzo polubiłam również pedantyczną Kaśkę – jej przygody z Fredem i Albertem rozśmieszyły mnie do łez. Na tle całej grupy wyróżnia się też inteligentna, ironiczna, trochę złośliwa Agnieszka, której poczucie humoru i dystans do świata chciałabym posiadać. Żałuję tylko, że tak mało miejsca zostało poświęcone Jagodzie, która w moich oczach była jedną z najbardziej intrygujących bohaterek. Nie polubiłam za to Bogdana. Jego wyidealizowana postać niesamowicie działała mi na nerwy. Autorka chciała podkreślić wszystkie jego najlepsze cechy, wyolbrzymiła więc jego zachowania i reakcje. Tym samym nieświadomie pokazała nam jego najgorsze wady – brak lojalności wobec przyjaciół i skrajny egoizm. Wątek miłości jego i Anny (dziewczyny spoza obozu) był okropnie naiwny, rzewny i naciągany. Wyjątkowo mało przyjemnie mi się o nich czytało.

Kolejnym atutem powieści, obok ciekawych, różnorodnych bohaterów, jest dynamiczna, wciągająca akcja. Mimo że książka ma ponad czterysta stron, pochłonęłam ją w niespełna trzy dni. Byłam nieustannie ciekawa, jak dalej potoczą się losy moich ulubionych bohaterów. To jest właśnie kolejna zaleta tak dużej ilości postaci – można sobie pozwolić na wybranie ulubieńców. Co prawda niektóre wątki były bardzo schematyczne i przewidywalne, ale za to inne zaskakiwały i wciągały. Na szczególną uwagę zasługuje wątek trudnej, skomplikowanej miłości Zuzy i Tymka, a także znajomość Marcina i Agnieszki. Chociaż i tak najlepsze są sytuacje: Kaśka-Baśka-Fred-Albert. Taka wielowątkowość sprawia, że „Letnia akademia uczuć” jest książką, w której każdy znajdzie coś dla siebie. Z łatwością odnalazłam w tej powieści osoby, z którymi chciałabym się zaprzyjaźnić i takie, do których sama jestem podobna. Dylematy bohaterów również nie były mi obce, chociaż w niektórych sytuacjach prawdopodobnie postąpiłabym inaczej. Ta lektura mimo pozornie błahej tematyki dostarcza wiele materiałów do przemyśleń.

To, co mi się nie podobało, to język powieści. Nie wiem czy autorka jest nieświadoma tego, jak wyraża się dzisiejsza młodzież, czy może po prostu na tyle naiwna, by wierzyć, że licealiści zwracają się do siebie taką kwiecistą, akademicką polszczyzną. Poza tym, który uczeń używa dzisiaj słów „belfer” i „sor” zamiast „nauczyciel”? I kto jeszcze używa zwrotu „bombowo”? Zrozumiałabym, gdyby ta książka powstała za czasów, gdy posługiwano się takimi sformułowaniami, wtedy byłaby to świetna stylizacja językowa. Ale książka jest dosyć współczesna, wydana całkiem niedawno, więc naprawdę nie rozumiem, po co to wszystko? Ponadto niektóre dialogi były nieznośnie infantylne, jakby bohaterami byli nie licealiści, a uczniowie szkoły podstawowej. Duży minus przyznaję tej powieści również za postaci Bogdana i Anny. Ich łzawy, mdły romans to wątek, bez którego spokojnie mogłabym się obejść.

Mimo tych paru naiwnych wątków i niedorzecznego języka, „Letnia akademia uczuć” to naprawdę wartościowa, dojrzała, a przy tym lekka powieść, z którą warto się zapoznać. Wartka akcja i żarty bliźniaków nie pozwolą wam się nudzić. Uważam, że warto dać tej książce szansę, choćby ze względu na to, że wyłamuje się ona ze schematu typowej młodzieżowej powieści. Gdy zaczynałam ją czytać, nie spodziewałam się, że ocenię ją tak wysoko. Długo wahałam się, czy przyznać jej najwyższą notę, ale uznałam, że byłoby to bardzo niesprawiedliwe, gdybym zaniżyła ocenę lekturze, przy której  tak miło spędziłam czas, tylko ze względu na staroświecki język. Prawdę mówiąc dawno czytanie żadnej książki nie sprawiło mi tyle radości i przyjemności. „Letnia akademia uczuć” to lektura idealna na wakacje i nie tylko. Serdecznie polecam!

niedziela, 7 sierpnia 2011

Dziewczyna o szklanych stopach, Ali Shaw

Tytuł: Dziewczyna o szklanych stopach
Autor: Ali Shaw
Liczba stron: 304
Tłumaczenie: Radosław Januszewski
Wydawnictwo: Amber
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 4/6









„Dziewczyna o szklanych stopach” to jeden z najpiękniejszych, najbardziej intrygujących tytułów, jakie w życiu usłyszałam. Pasująca do tytułu okładka jest równie zachwycająca – delikatna, dziewczęca i tajemnicza. Szkło kojarzy się z czymś kruchym, a jednocześnie odpychająco zimnym i niedostępnym. Ale także z czymś pięknym. Ta powieść jest dokładnie taka jak jej tytuł i oprawa – odurzająca i ekscentryczna.

Największa pasją Midasa Crook’a jest fotografia. Ten introwertyczny, zamknięty w sobie chłopak chciałby oglądać świat jedynie przez obiektyw swojego aparatu, który praktycznie stał się częścią jego ciała. Bolesne doświadczenia z przeszłości sprawiają, że Midas unika kontaktów z ludźmi. Dobrze czuje się jedynie w towarzystwie najlepszego przyjaciela z dzieciństwa Gustava i jego małej córeczki Denver. Pewnego dnia, podczas spaceru po lesie chłopak spotyka ładną i miłą Idę. Jednak z dziewczyną jest coś nie tak – jest wyjątkowo blada, jakby monochromatyczna, przypomina postać z czarno-białego zdjęcia. Najdziwniejsze jest jednak to, że opiera się na długiej lasce, na nogach ma wielkie, męskie buciory i porusza się z trudem, bardzo wolno i ostrożnie. Ida MacLaird skrywa przerażający sekret. Tajemnicę zapierającą dech w piersiach i niewiarygodną. Ida MacLaird zamienia się w szkło.

„Palce u jej stóp były z czystego szkła. Gładkiego, przejrzystego, lśniącego. Połyskujące półksiężyce światła otaczały każdy paznokieć i każdą fałdkę między stawami. Srebrne plamki narzuty, widziane przez jej palce u stóp, rozmywały się w metaliczną mgiełkę. Podeszwa pod śródstopiem też była szklana, ale ciemniejsza, stopniowo traciła przezroczystość aż do kostki, gdzie przechodziła w skórę: matową i cielistą, jak to skóra. A jednak… Tych kilka centymetrów przejścia zaskoczyło go nawet bardziej niż palce z czystego szkła. Kości materializowały się blado pod podeszwą, potem, bliżej kostki, robiły się liliowobiałe i dokładnie określone, osłonięte przeświecającymi więzadłami w głębszych partiach. W zgięciu podbicia smużki krwi wisiały jak zawijasy koloru w marmurze…” *

Nie da się zaprzeczyć, że Ali Shaw miał niezwykły pomysł na tę powieść. Teraz, gdy fantastyka młodzieżowa stała się jednym z najpopularniejszych i najchętniej czytanych gatunków, a wydawnictwa toczą ze sobą batalie o publikacje coraz to nowszych zagranicznych bestsellerów o takiej tematyce, oryginalny, wyłamujący się ze schematu pomysł to prawdziwa rzadkość. Jednak mimo że byłam tym pomysłem zachwycona, sama powieść nieco mnie rozczarowała. Po książce, której główny wątek jest taki a nie inny, spodziewałam się czegoś więcej. Tymczasem czytając, poczułam się trochę tak jak ktoś, kto dostał ładnie opakowany prezent, ale w środku nie znalazł tego, czego oczekiwał. Może zacznijmy od tego, że nie podobał mi się styl autora. Na pierwszy rzut oka nic nie można mu zarzucić, lecz wyjątkowo trudno czyta się tę książkę. Bo styl niby ładny, poetycki, ale jakiś taki ciężki. Chociaż muszę przyznać, że w książce znalazłam kilka naprawdę pięknych fragmentów, takich jak ten zamieszczony przeze mnie powyżej. Ale to jeszcze nie wszystko. Największe rozczarowanie przyniosła mi sama fabuła. Historia momentami jest nudna, drętwa i nie trzyma się kupy. Szczególnie na początku trudno jest się w tę książkę „wgryźć” i wciągnąć. Pierwsze kilkadziesiąt stron jest naprawdę zniechęcające, dopiero po jakimś czasie robi się ciekawiej.

Jednakże pomijając to wszystko, „Dziewczyna o szklanych stopach” to w gruncie rzeczy wartościowa i dojrzała, a przede wszystkim oryginalna powieść, ukazująca wiele ważnych problemów. Autor przedstawia nam m.in. toksyczne relacje między rodzicem a dzieckiem i ukazuje, jakie mogą być potem ich konsekwencje. Niezdrowe związki z nieżyjącym już ojcem w dzieciństwie sprawiły, że Midas stał się zamkniętym w sobie, milczącym młodym mężczyzną, który nie radzi sobie z własnymi uczuciami. Spotkanie Idy wywraca jego samotny, smutny, szary świat do góry nogami. Książka pokazuje jak sympatia, a potem miłość do dziewczyny walczy w Midasie z jego niechęcią i strachem przed wiązaniem się z ludźmi. Chłopak z oporami otwiera się na Idę, niejednokrotnie sprawiając wiele bólu zarówno jej jak i sobie. Shaw posługuje się również silnie rozwiniętym motywem rozpaczy, która dotyka niemal wszystkich bohaterów powieści jak coś w rodzaju choroby. Nawet mała Denver ma za sobą przykre, traumatyczne doświadczenia i wciąż cierpi z powodu przedwczesnej śmierci matki. Co dziwne, Denver była moją ulubioną postacią. Nie wiem czemu, ale ta lubiąca rysować, nadwrażliwa, zbyt dojrzała dziewczynka z wielką wyobraźnią, strasznie mnie wzruszała. Bardzo wzruszające były również wszystkie te fragmenty, kiedy Midas od nowa uczył się kochać. To, co stało się z Idą, pozwoliło mu zrozumieć, że życie jest krótkie i kruche jak szkło, dlatego trzeba je chronić, szanować i korzystać z niego, jak tylko się da. Co do samej Idy to do początku polubiłam jej postać. Autor doskonale oddał emocje towarzyszące dziewczynie – paraliżujący strach i świadomość upływającego czasu. Szkło dla Idy było jak śmiertelna choroba, zabijająca ją kawałek po kawałku, wolno i nieodwracalnie. Żałuję jedynie, że było tak mało retrospekcji i wspomnień Idy z okresu, kiedy zaczęła zamieniać się w szkło, które mogłyby być interesujące. Szkoda, bo przez to tytułowe szkło zostaje nieco zepchnięte na boczny tor.

„Dziewczyna o szklanych stopach” nie jest powieścią, w której można się zakochać już od pierwszej trony. Niemniej jednak uważam, że zasługuje na uwagę. Nie tylko ze względu na oryginalny koncept. Świat przedstawiony przez autora zaskakuje baśniowością i tajemniczością, a powieść mimo pewnych niedociągnięć jest miłą, zapadającą w pamięć lekturą. Przekazuje także emocje i wartości, chociaż może nie w taki sposób, w jaki ja bym tego chciała. Mimo to polecam ją, ponieważ porusza naprawdę ważne, trudne kwestie i o ile nie dacie się zrazić na początku, książka może was nie zachwyci, ale przynajmniej powinna się wam spodobać.

* Cytat pochodzi z książki "Dziewczyna o szklanych stopach" Ali Shaw, Wydawnictwo Amber, Warszawa 2009, str. 67