-->

piątek, 30 grudnia 2011

Targowisko Próżności Tom I, William M. Thackeray

Tytuł: Targowisko Próżności
Autor: William Makepeace Thackeray
Liczba stron: 490
Tłumaczenie: Tadeusz Jan Dehnel
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria/Cykl: Targowisko Próżności Tom I
Moja ocena: 5/6






„Kochani przyjaciele i towarzysze podróży! Pragnę odbyć z wami wędrówkę po targowisku próżności, by obejrzeć jarmarczne szopy i dawne w nich widowiska…” *

Próżność to cecha towarzysząca ludzkości od początku jej istnienia. To wada, która pozornie wydaje  się śmieszna i nieszkodliwa. Jednak konsekwencje działań wywołanych próżnością mogą okazać się bardzo niekorzystne nie tylko dla konkretnej osoby, ale także dla otaczających ją ludzi. Wystarczy rozejrzeć się, aby we współczesnym nam świecie dojrzeć przejawy tej bez wątpienia negatywnej cechy. Jako że rzeczywistość nieodmienne pozostaje największą inspiracją dla artystów, w tym także dla pisarzy, nietrudno również podczas literackich wędrówek spotkać bohaterów tak samo zadufanych w sobie i zarozumiałych. Na pewno nie brakuje ich w powieści Williama Thackeraya „Targowisko próżności”, zwanej również „Powieścią bez bohatera”. Opowiada ona bowiem o losach wielu bohaterów, z których żadnego nie można obdarzyć przydomkiem „główny”, nie ujmując ważności i znaczenia pozostałym. Podobna sytuacja ma miejsce z wątkami, których autor porusza tak wiele, że nie sposób wskazać ten najważniejszy. „Targowisko próżności” to jedna powieść podzielona na dwa tomy. Należałoby zapewne recenzować ją jako całość, jednak jest to lektura tak złożona, wielopłaszczyznowa i nieprzeciętna, że przemyśleń z nią związanych wystarczyłoby na kilka treściwych wypowiedzi. Dlatego recenzje będę dwie, co, mam nadzieję, pozwoli mi dać wyraz przynajmniej większości moich odczuć dotyczących tej powieści. 

A niewątpliwie jest się nad czym zastanawiać podczas tej lektury. Nawet najwięksi miłośnicy filozoficzno-refleksyjnych przemyśleń znajdą w niej dość materiałów do rozważań. Thackeray ukazuje czytelnikowi niezwykle sugestywny obraz rozwarstwionego społeczeństwa angielskiego z początku dziewiętnastego wieku. Obraz ten bynajmniej nie przedstawia się optymistycznie, mimo pięknych ram, w które został wtłoczony. Próżność, głupota i powierzchowność królują nie tylko na salonach, ale także w niższych warstwach społecznych. Na targowisku próżności powszechne są kult pieniądza, obłuda, nietolerancja i hipokryzja. Pewnie ciekawi was, jakie charaktery muszą mieć bohaterowie takiej powieści. Przejdźmy więc teraz do tej interesującej nas kwestii.

Przede wszystkim Thackeray wykreował postaci tak doskonale, że we wszystkich powieściach chciałabym widzieć równie realistycznych i znakomicie ukazanych bohaterów. Umożliwił on czytelnikowi poznawanie poszczególnych osobowości nie tylko przez ich bezpośrednie opisy, ale także poprzez  przedstawienie ich zachowania w różnych sytuacjach. Na początku poznajemy poczciwą pannę Amelię Sedley, córkę bogatego kupca, dziewczynę tkliwą, dobrą, o wielkim sercu, skłonną do wzruszeń, uczciwą. Jednocześnie jest ona jednak zupełnie bezwolna, pozbawiona własnego zdania i, jak się później okazuje, dosyć zakłamana. Amelia wzbudziła we mnie dziwne uczucie sympatii przemieszanej z irytacją. Wśród bez wątpienia licznych cnót Amelii nie znalazła się niestety mądrość i dojrzałość, które bardzo cenię. Pod tym względem (i wieloma innymi także) jej najlepsza przyjaciółka, Rebecca Sharp stanowi jej całkowite przeciwieństwo. Bo może i Becky ma bardzo podejrzane koneksje, a jej przyszła profesja guwernantki należy do jednej z najbardziej pogardzanych i lekceważonych. Jednak panna Sharp to wytrawna intrygantka, jakiej nie powstydziłaby się żadna, nawet najwyżej postawiona arystokratyczna rodzina. Posiada ona te cechy, które na targowisku próżności przydają się zdecydowanie bardziej niż naiwna dobroć panny Sedley, a mianowicie przebiegłość, chytrość i dwulicowość. Jej doprowadzona do perfekcji umiejętność manipulacji niezbicie świadczy o inteligencji, która pozwala jej owijać sobie wokół palca otaczających ją próżnych głupców. W tym między innymi brata Amelii – otyłego tchórza Josepha, starego kawalera przekonanego o swoim nieodpartym uroku osobistym i zniewalającym wpływie na kobiety. Pochlebstwom Rebeki ulega także przyszły mąż Amelii, imieniem George i syn jej późniejszego pracodawcy, Rawdon. Nie tylko mężczyźni tańczą, jak im Rebecca zagra. Zdobycie względów kobiet też nie stanowi dla niej wyzwania. Naprawdę rzadko można spotkać postać tak charakterystyczną jak Becky Thackeraya.  To zdecydowanie nie jest postać, którą się lubi. Ale z całą pewnością taka osobowość intryguje i w pewien sposób fascynuje. 

„Targowisko próżności to bardzo podejrzany rynek, pełen fałszu, obłudy, kłamstwa i szacunku dla pozorów.” *

William Thackeray to kpiarz. Inteligentny i niesamowicie spostrzegawczy. Ale ciągle szyderca. Sarkastyczny i złośliwy. I należy dodać: odważny. Gdyby nie odwaga nigdy nie posunąłby się on do tak ironicznej metafory, jaką jest ta powieść. Targowisko próżności to metafora społeczeństwa zepsutego, w którym na szacunek zasługują nie osoby mądre, wykształcone, uczciwe czy dobre – wystarczy by były bogate i dobrze ubrane. To przenośnia trafna nie tylko w odniesieniu do XIX wieku, ale także teraz. Przez te trzysta lat, które dzielą nas od powstania dzieła Thackeraya, zmieniło się bardzo wiele, jednak natura ludzka nie uległa aż tak wielkim przemianom, jakby się mogło wydawać. Dzisiaj targowisko próżności określamy mianem „lansu” i „szpanerstwa”, a pieniądze i władza dalej budzą taki sam, a może nawet większy respekt.

Właśnie z powodu tego wciąż aktualnego przesłania warto sięgnąć po tę powieść. Chociaż alegoryczne znaczenie i wspaniale wykreowani bohaterowie to nie wszystko, co oferuje czytelnikowi Thackeray. Autor ten czaruje językiem i stylem, jakim się posługuje. Sposób prowadzenia narracji wzbudził mój wielki podziw. Szczególnie to, w jaki sposób pisarz zwraca się do czytelnika i nawiązuje z nim kontakt. Przez cały czas lektury miałam wrażenie, jakby ktoś siedział obok i opowiadał tę historię specjalnie dla mnie. Dla miłośników angielskiego klimatu ta lektura również będzie nie lada gratką. Nie brakuje też smaczków historycznych i wątków romantycznych. Pozostało jeszcze wiele słów, które chciałabym napisać, ale zostawię je sobie na kolejną recenzję. A teraz, gdybym miała opisać tę obszerną, wielowątkową powieść jednym słowem, moja opinia brzmiałby następująco: „Zachwycająca”. Tylko tyle. I aż tyle. 

* Cytaty pochodzą z książki "Targowisko próżności: Tom I", William Makepeace Thackeray, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa, 1998 r.

piątek, 23 grudnia 2011

Błękit szafiru, Kerstin Gier + Świąteczne życzenia :)

Tytuł: Błękit szafiru
Autor: Kerstin Gier
Liczba stron: 360
Tłumaczenie: Agata Janiszewska
Wydawnictwo: Egmont
Seria/Cykl: Trylogia Czasu tom II
Moja ocena: 6/6








Uznana pisarka Jodi Picoult w jednej ze swoich bestsellerowych powieści pt.: „Bez mojej zgody” napisała, że „czas to fatamorgana, bo tak łatwo daje się nagiąć, przełamać.” Myślę, że to odważne stwierdzenie zawiera w sobie bardzo wiele prawdy i każdy z nas po bardziej dogłębnym zastanowieniu znajdzie odzwierciedlenie tej tezy we własnym życiu. Porównanie czasu do fatamorgany jest również bardzo trafne z innego powodu. Uświadamia ono bowiem, że czas to „rzecz” ulotna, pojęcie trudne do zdefiniowania i opisania. W naszym życiu bywają momenty, kiedy chcemy, by dana chwila trwała jak najdłużej, a najlepiej, żeby nigdy nie dobiegła ona końca. Zdarzają się też takie, w których czujemy coś zupełnie przeciwnego: chcemy, żeby zegar natychmiast przyspieszył, żeby godzina zamieniła się w minutę, a minuta w sekundę. Nie wspomnę, ile razy marzyłam o tym w szkole, podczas nudnej lekcji. (Nie chcę urazić miłośników chemii, ale… ale chyba  za bardzo odbiegłam od tematu, więc zostawmy to zagadnienie w spokoju, przynajmniej na razie). Niejednokrotnie chciałam także przenieść się w przeszłość, na przykład do osiemnastowiecznej Anglii, o której tak chętnie czytam i przekonać się na własnej skórze, jak wyglądało życie w tamtej epoce oraz sprawdzić, czy pan Darcy z „Dumy i uprzedzenia” rzeczywiście był tak przystojny, jak opisywała go Jane Austen. Jednak zdarzało mi się również miewać dużo bardziej prozaiczne pragnienia związane z przenoszeniem się w czasie. Wiele razy chciałam po prostu cofnąć się o parę lat, czy choćby miesięcy i rozkoszować się jakąś wyjątkową chwilą mojego życia jeszcze raz albo naprawić jakiś błąd popełniony przeze mnie w przeszłości. Jestem przekonana, że gdyby wynaleziono wehikuł czasu, stałby się on jednym z najpopularniejszych i najczęściej kupowanych urządzeń. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że taki sprzęt sprzedawałby się lepiej niż telewizory i odtwarzacze mp3, chociaż sprzedaży komputerów i tak nic nie przebije. W każdym razie, ja bym sobie taki wehikuł firmy Sony albo Panasonic bardzo chętnie zakupiła…

Patrząc na to w ten sposób, podróżowanie w czasie wydaje się całkiem kuszącą, a przy tym niewinną perspektywą, prawda? Wybrać dowolny okres w przeszłości, uruchomić urządzenie, wcisnąć odpowiedni przycisk, przenieść się kilkaset lat wstecz, zatańczyć na balu z panem Darcy i w dowolnym momencie wrócić. Proste, czyż nie? Jednak cała sprawa nie przedstawia się już tak kolorowo, gdy przeskoki w czasie nie podlegają naszej kontroli. Nie możemy sobie wybrać ani czasu, do którego chcemy się przenieść, ani momentu, w którym chcemy, by to nastąpiło. To po prostu się dzieje – niezależnie od naszej woli. W takiej sytuacji przenoszenie się w czasie staje się raczej przekleństwem niż błogosławieństwem. Jednak Gwendolyn Shephard i Gideon de Viliers, dwójka nastolatków obdarzonych genem podróży w czasie, musi jakoś sobie z tym radzić. Na szczęście Kerstin Gier, autorka „Trylogii czasu”, której są głównymi bohaterami, wymyśliła specjalnie dla nich chronograf, dzięki czemu mogą kontrolować swoje przeskoki w przeszłość. Co nie sprawia, że stają się one bardziej bezpieczne. Bohaterowie mają bowiem do wypełnienia ryzykowną misję, której zrealizowanie nastręcza coraz więcej trudności. Sprawy nie ułatwia także rodzące się między nimi uczucie.  

Warto nadmienić, iż jest to wyjątkowo szybko rozwijające się uczucie. Akcja drugiego tomu trylogii, „Błękitu szafiru” rozpoczyna się w kilka minut od momentu, w którym zakończyła się akcja pierwszej części zatytułowanej „Czerwień rubinu”. Nie tylko relacje między bohaterami ewoluują bardzo prędko, ale też cała akcja rwie do przodu w zastraszającym tempie. W dwóch tomach tyle się dzieje, iż można by pomyśleć, że akcja trwa tygodnie, czy może nawet miesiące, podczas gdy wszystkie wydarzenia rozgrywają się w obrębie niespełna jednego tygodnia. Naprawdę trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, jak wiele przygód spotyka Gideona i Gwen. Dzięki temu nie mogłam oderwać się od pierwszego tomu, a zaraz po jego przeczytaniu pobiegłam do księgarni po następną część. Miałam wobec „Błękitu szafiru” naprawdę spore oczekiwania. Ale też trochę obawiałam się, że lektura może im nie sprostać, ponieważ pierwszy tom tak bardzo mnie zachwycił. Jednak moje złe przeczucia zupełnie się nie sprawdziły, a „Błękit szafiru” sprawił jedynie, że jeszcze bardziej (o ile to możliwe) pokochałam tą serię.

Niewyjaśnione zagadki, sekrety i pytania bez odpowiedzi, których tak wiele pojawiło się w pierwszym tomie, w tej części również nie zostają do końca wyjaśnione. Można nawet powiedzieć, że wszystko staje się jeszcze bardziej skomplikowane i pogmatwane. Odniosłam wrażenie, że to umyślny zabieg, mający na celu zwiększenie apetytu czytelnika na trzeci tom, który, mam nadzieję, ukaże się już wkrótce. Kerstin Gier w mistrzowski sposób buduje napięcie i bardzo konsekwentnie prowadzi akcję. Cała fabuła jest intrygująca, ciekawa i przede wszystkim świeża. Mocnym punktem całej serii są bohaterowie. Gwendolyn zdecydowanie należy do moich ulubionych bohaterek paranormal romance. Jej poczucie humoru, dystans do siebie, spontaniczność i cięte riposty sprawiały, że w trakcie lektury niejednokrotnie zwijałam się ze śmiechu. Co więcej pojawiają się nowe postaci, a mianowicie przystojny brat Gideona, Raphael i demon-gargulec, Xemerius. Ten drugi to jeden z najzabawniejszych i najciekawszych duchów, o jakich kiedykolwiek czytałam. Naprawdę niewielu jest literackich bohaterów, z którymi zżyłam się tak mocno jak z postaciami z „Trylogii czasu”. Czytanie tych książek, wywołało we mnie tyle przeróżnych emocji, że jeszcze długo nie będę mogła ochłonąć po ich lekturze.

„Trylogia czasu” zmieniła coś w moich życiu. To zabrzmiało poważnie i górnolotnie, ale jak się zaraz przekonacie, wcale takie nie będzie. Otóż pod jej wpływem w mojej głowie pojawiła się pewna myśl, która raczej nie powinna się tam była pojawić. Kerstin Gier jest niemiecką pisarką, w związku z czym wszystkie jej książki w oryginale są po niemiecku. W tym trzecia część, na którą tak bardzo czekam. Po odłożeniu „Błękitu szafiru” po raz pierwszy w życiu pożałowałam, że nie znam praktycznie ani słowa po niemiecku, ponieważ nigdy nie podobał mi się ten język i umyślnie wybrałam w szkole francuski. Perspektywa oczekiwania na kolejny tom wypełniła mnie żalem z powodu nieznajomości niemieckiego na całe pięć minut, a doprawdy nie znoszę tego języka. Jednak chyba byłabym w stanie trochę się go poduczyć, gdyby okazało się, że jakimś niefortunnym zbiegiem okoliczności, trzeci tom nie zostanie wydany po polsku. Jestem tą trylogią zauroczona do tego stopnia, że byłabym w stanie się poświęcić i trochę się z tym językiem pomęczyć (chociaż, na szczęście!, nie muszę tego robić).

***
Moi kochani czytelnicy i książkofile! Z okazji nadchodzących świąt Bożego Narodzenia, życzę wam wszystkiego, co najpiękniejsze! Smacznej wigilii, wspaniałych prezentów, żeby nakręcili jak najwięcej odcinków waszego ulubionego serialu, dużo, dużo wspaniałych lektur, więcej wolnego czasu na czytanie w przyszłym roku, dużo weny do pisania recenzji, spełnienia marzeń i dużo uśmiechu :) Wszystkiego najlepszego! Abyście poczuli się jeszcze bardziej świątecznie, wstawiam poniżej "Let it snow" w wersji pochodzącej z mojego ukochanego serialu "Glee" :D 


wtorek, 20 grudnia 2011

Maskarada, Melissa de la Cruz

Tytuł: Maskarada
Autor: Melissa de la Cruz
Liczba stron: 320
Tłumaczenie: Małgorzata Kaczarowska
Wydawnictwo: Jaguar
Seria/Cykl: Błękitnokrwiści tom II
Moja ocena: 4/6









„Maskarada” autorstwa Melissy de la Cruz to druga część bestsellerowej wampirycznej sagi „Błękitnokrwiści”. Jeżeli kiedykolwiek słowo „wampir” kojarzyło wam się z wyściełanymi szkarłatnym atłasem trumnami, duszącym zapachem czosnku i niemodną, czarną peleryną hrabiego Draculi, to czas najwyższy pozbyć się tych mylących stereotypów. Raz na zawsze! Bo wampiry Melissy de la Cruz nie mają z tym opisem absolutnie nic wspólnego. Zamiast trumien i obskurnych piwnic mają do dyspozycji luksusowe apartamenty na Manhattanie, wokół nich unosi się zapach najnowszych perfum Chanel, a co najważniejsze żadne z nich NIGDY nie założyłoby powłóczystej peleryny rodem z taniego horroru. No, chyba że ta peleryna pochodziłaby z najnowszej kolekcji Diora…

Muszę przyznać, że „Maskarada” bardzo mnie zaskoczyła. Na szczęście pozytywnie. Podobała mi się znacznie bardziej niż pierwszy tom. Co prawda i tutaj nie zabrakło wyjątkowo długich, niepotrzebnych, działających na nerwy opisów dżinsów od Marca Jacobsa, dużych, przeciwsłonecznych okularów z logo Gucci, czerwonych szpilek od Loboutin’a i kraciastych płaszczy Burberry. Chcąc uświadomić czytelnikowi bogactwo i wyjątkowość kreowanych przez siebie bohaterów, de la Cruz kolejny raz przesadziła. Jakby mało było tego, że błękitnokrwiści są piękni, nieśmiertelni i mają nadnaturalne zdolności, to jeszcze są popularni, nieziemsko bogaci, piątkowe wieczory spędzają w najlepszych klubach, a wakacje w drogim kurorcie w Aspen, w chwilach wolnych od szkoły biorą udział w sesjach zdjęciowych i noszą ubrania jak z okładki Vogue’a. Chyba nawet najszczęśliwszy człowiek w prawdziwym świecie poczułby lekkie ukłucie zazdrości, czytając takie rzeczy. A czytelnik czuje po prostu irytację. I do końca nie opuszcza go uczucie, że ta książka jest przez to trochę płytka, a postaci papierowe, puste i sztuczne.

Jednak zdaję sobie sprawę, że takie powieści nie mają na celu uświadomienia ludziom najważniejszych prawd życiowych, szerzenia prawych idei, ukazywania wartości. Mają po prostu bawić czytelnika – sprawić, żeby opuścił na chwilę mury rzeczywistości, zapomniał o problemach i otaczającej go, szarej codzienności. I w tej roli „Maskarada” sprawdza się doskonale. Jest jak dobra popowa płyta: pozwala się zrelaksować, nie wymaga zbyt wielkiego zagłębiania się w treść, piosenki są przyjemne, szybko wpadają w ucho, ale też szybko się nudzą i prędko się o nich zapomina. Poza tym dynamiczna i zaskakująca akcja, sprawiają, że książka niesamowicie wciąga. Wzięłam ją do ręki i przeczytałam, jak to się mówi, za jednym posiedzeniem. I mogłabym się rozwodzić tutaj nad fatalnym stylem pisania autorki, nad beznadziejnie jednowymiarową psychiką bohaterów i nad brakiem przesłania. Ale po co? Po co to robić, skoro czytając po prostu świetnie się bawiłam? Bawiłam, nic więcej, ale za to rozrywka była przednia.

Wampiry w serii „Błękitnokrwiści” są piękne, niegrzeczne i bogate (co samo w sobie jest nieco konwencjonalne). Wyjątek stanowi jedynie Shuyler van Alen - jedna z głównych bohaterek, która swoją drogą nie należy do moich ulubionych postaci. Przy nieziemsko przystojnym Jacku, apodyktycznej Mimi i tandetnej Bliss, Shuyler wypada niezwykle blado i nieciekawie. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że cała ta seria jest odzwierciedleniem popularnego cyklu książek Cecily von Ziegesar „Plotkara”, tyle że wzbogaconym o elementy fantastyczne i sensacyjne. Zdecydowanie wolę „Plotkarę” na ekranie niż na papierze i jestem przekonana, że „Błękitnorkwiści” to tak samo dobry, o ile nie lepszy, materiał na popularny, młodzieżowy serial.

Podsumowując, jeśli macie ochotę trochę się rozerwać, przeczytać coś lekkiego i przyjemnego, a przy tym lubicie wampiry i dreszcz przyjemnego napięcia, przebiegający po plecach – „Maskarada” jest idealną książką dla was. Zakładając, że nie przeszkadza wam trochę wymuszonego snobizmu, wylewającego się z jej kartek. Książka de la Cruz to jak wycieczka do świecącego kolorowymi światłami wesołego miasteczka, pełnego przeróżnych atrakcji. Kup bilet. Nie czekaj. Bo naprawdę warto to wesołe miasteczko odwiedzić. Jak najszybciej.

sobota, 17 grudnia 2011

Nie mów nikomu, Harlan Coben

Tytuł: Nie mów nikomu
Autor: Harlan Coben
Liczba stron: 350
Tłumaczenie: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo: Albatros
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 4/6










Harlan Coben jest obecnie jednym z najbardziej znanych pisarzy, tworzących literaturę kryminalną i sensacyjną. Jako jedyny współczesny autor otrzymał trzy najbardziej prestiżowe nagrody literackie przyznawane w kategorii powieści kryminalnej, w tym najważniejszą – Edgar Poe Award. Światowy rozgłos przyniósł mu wydany w 2001 roku thriller „Nie mów nikomu”, który stał się bestsellerem w USA i Europie. Lektura „Nie mów nikomu” to moje pierwsze spotkanie z tym sławnym autorem. I mam nadzieję, że nie ostatnie.

Zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę, ponieważ Coben należy do grona tych nielicznych pisarzy, którymi zachwycają się praktycznie wszyscy. Byłam po prostu ciekawa, czy jego twórczość rzeczywiście zasługuje na te głośne „ochy i achy”. Wybrałam „Nie mów nikomu”, gdyż powieść uważana jest za jedną z najlepszych w dorobku autora. Podeszłam do lektury z dosyć sceptycznym nastawieniem i przyznaję, że było to ogromnym błędem. Ogólnie mam całkiem silne mechanizmy obronne, chroniące mnie skutecznie przed tego typu bestsellerami. Zwykle gdy po jakiś sięgam, realizuje się jeden z dwóch scenariuszy: albo z miejsca nastawiam się na arcydzieło (co niejednokrotnie przyniosło mi już rozczarowanie), albo biorę książkę do ręki z założeniem, że na pewno nie jest tak dobra, jak się wszystkim wydaje i już ja to udowodnię. Wiem, że taką postawą działam na niekorzyść swoją, a przede wszystkim wyrządzam sporą krzywdę tym książkom. Dlatego właśnie staram się tego nie robić, ale czasami nic nie mogę na to poradzić. W przypadku Cobena w grę wchodziła ta druga ewentualność. I naprawdę cieszę się, że moje złe przeczucia okazały się niesłuszne. Cieszę się, że tym razem się myliłam. Cieszę się, że zabrałam się za czytanie tej książki. I wreszcie cieszę się, że moje negatywne nastawienie ostatecznie nie popsuło mi wrażenia o niej i że mimo wszystko lektura „Nie mów nikomu” była prawdziwą przyjemnością.

Osiem lat po śmierci ukochanej żony Elizabeth, lekarz-pediatra David Beck wciąż wspomina dzień jej zaginięcia. O jej zabójstwo oskarżono seryjnego mordercę znanego pod pseudonimem KillRoy. Niespodziewanie po tylu latach tajemnicza sprawa znowu wypływa na powierzchnię i ponownie trafia w ręce policji oraz agentów FBI. Niedaleko miejsca, w którym zamordowano Elizabeth, policja odnajduje ciała dwóch martwych mężczyzn. Federalni podejrzewają, że winnym ich śmierci jest nie kto inny jak Beck. Mało tego zarzucają mu także morderstwo żony. W tym samym czasie David otrzymuje tajemnicze, zaszyfrowane e-maile, których treść zaskakuje go i przeraża. Ignoruje zawarte w nich ostrzeżenie, które brzmi: „Nie mów nikomu” i próbuje rozwiązać tę mroczną zagadkę. Czy Beck zdoła dowieść swojej niewinności? Jaką tajemnicę skrywa miejsce śmierci Elizabeth? Ilu ludzi tak naprawdę jest zamieszanych w jej sprawę? I kto jest jej prawdziwym mordercą?

Jak już wcześniej wspomniałam, lektura tej powieści była dla mnie bardzo przyjemną rozrywką. Jednak nie od samego początku. Pierwsze rozdziały były niemiłosiernie nudne – przez ponad 50 stron czytałam tę książkę z przymusu, który sama sobie narzuciłam. Zaczęłam nawet myśleć, że być może faktycznie miałam rację, uważając, iż książka nie przypadnie mi do gustu. Niemniej jednak jakiś wewnętrzny głosik nakazał mi jeszcze nie spisywać tej pozycji i jej autora na straty. Cierpliwie czekałam aż akcja trochę się rozkręci. I wkrótce rzeczywiście fabuła nabrała tempa, a ja stopniowo wciągałam się w tę książkę.

Największym atutem „Nie mów nikomu” jest oczywiście z pozoru niemożliwa do rozwiązania zagadka. Okazuje się jednak, że proza Cobena to nie tylko precyzyjnie skonstruowane intrygi, ale także rewelacyjna kreacja postaci. Byłam zdziwiona, że autor sensacyjnego thrillera, w którym główną rolę gra akcja, w ogóle zaprząta sobie głowę jakąkolwiek charakterystyką bohaterów. Doceniam to, bo dzięki temu mogłam wybrać swoje ulubione postaci, a naprawdę uwielbiam to robić. Pierwsze miejsce przyznałam najlepszej przyjaciółce Becka, modelce i lesbijce imieniem Shauna, która zdobyła moją sympatię swoim poczuciem humoru, zabawnym egocentryzmem i ogromną lojalnością. Bardzo polubiłam także słynną panią adwokat Hester Crimstein – kobietę niesamowicie inteligentną, niezależną, pewną siebie i troszeczkę złośliwą. Kolejny ogromny plus przyznaję tej lekturze za błyskotliwe dialogi. Co więcej Coben potrafi nie tylko wywołać u czytelnika dreszcz napięcia, ale także uśmiech na twarzy. Niektóre dialogi i sytuacje są przezabawne. Dodam jeszcze, że ostatnie sto stron i zakończenie są po prostu kapitalne.

Moje początki z „Nie mów nikomu” nie należały do najprzyjemniejszych, jednak ostatecznie nie żałuję czasu spędzonego z tą powieścią. Coben to dobry pisarz, posługujący się ładnym, prostym językiem. To autor, który swoje książki pisze napięciem i presją, a one sprawiają, że czytelnik nie może się potem od nich oderwać. Książka zapewnia emocje i miłą rozrywkę, aczkolwiek szału nie ma. Mimo to myślę, że warto zapoznać się z tą pozycją. 

niedziela, 4 grudnia 2011

Czerwień rubinu, Kerstin Gier

Tytuł: Czerwień rubinu
Autor: Kerstin Gier
Liczba stron: 344
Tłumaczenie: Agata Janiszewska
Wydawnictwo: Egmont
Seria/Cykl: Trylogia Czasu tom I
Moja ocena: 6/6









Dzień jak co dzień. Wracasz pieszo do domu ze szkoły lub pracy. Pogoda jest całkiem ładna. No, może mogłoby być nieco bardziej słonecznie, ale i tak nie ma na co narzekać. Nie spodziewasz się niczego szczególnego. Żadne niepokojące znaki na niebie i ziemi nie zwiastują zaskakujących, katastrofalnych wydarzeń. Nie rozpętała się wichura i nie zanosi się na burzę. Dumny, czarny kot nie przemaszerował Ci przed nosem. To nawet nie jest piątek trzynastego. Po prostu kolejny zwyczajny dzień. Zmęczenie coraz bardziej daje o sobie znać, dlatego przyspieszasz kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. W pewnym momencie czujesz nagły i silny skurcz żołądka. Nie masz pojęcia, co mogło spowodować ten gwałtowny atak mdłości. Zupełnie jakbyś przed chwilą przejechała się na gigantycznej, górskiej kolejce, która zrobiła co najmniej o trzy okrążenia za dużo. Przystajesz na chwilę, zamykasz oczy i próbujesz jakoś dojść do siebie. Chwilę później nieprzyjemne odczucie znika. Z ulgą podnosisz powieki i zdajesz sobie sprawę, że coś jest nie tak. Ulica, na jakiej stoisz, wcale nie przypomina tej, którą szłaś przed paroma sekundami. Wzdłuż drogi ciągną się okazałe, monumentalne domy, które bardziej przypominają pałace niż charakterystyczne dla miejskiego krajobrazu bloki. W dodatku te staroświeckie latarnie. Spoglądasz w dół i zamiast czarnego, gładkiego asfaltu widzisz ulicę zbudowaną z ciężkiego, szarego bruku. Z konsternacji wyrywa Cię złośliwy chichot. Obok przechodzi właśnie grupka dziewcząt ubranych w długie, eleganckie suknie, z kapeluszami na głowach i fikuśnymi parasolkami w dłoniach. Twój strój dziwi je i bawi, dlatego kilkakrotnie się obracają. W głowie rodzi Ci się zupełnie absurdalna myśl. To niemożliwe. Nieprawdopodobne. Niezgodne z prawami natury. A jednak stało się. Wszystko wskazuje na to, że przeniosłaś się w czasie i wylądowałaś w początkach XIX wieku…

Niewiarygodne i przerażające, prawda? Nawet trudno mi wyobrazić sobie, co bym zrobiła w takiej sytuacji. Mniej więcej coś takiego przytrafiło się niejakiej Gwendolyn Shephard – zwykłej szesnastolatce, mieszkającej w Londynie wraz ze swoją nieco zwariowaną rodziną. Dziewczyna z dnia na dzień dowiaduje się, że ma gen podróży w czasie i może przenosić się w przeszłość. Cała ta sprawa nie wygląda jednak tak fantastycznie, jakby się mogło wydawać, ponieważ przeskoki w czasie nie podlegają kontroli Gwendolyn. Ów dar stanowi dla niej raczej problem niż wyróżnienie i, jak łatwo się domyślić, nie jest zachwycona z racji jego posiadania. Tym bardziej, że wszyscy byli przekonani, iż to jej kuzynka, Charlotta posiada gen i to ona od dzieciństwa była przygotowywana do roli podróżniczki w czasie. O Gideonie – drugim podróżniku w czasie – również trudno powiedzieć, żeby był zadowolony ze zmiany towarzyszki z Charlotty na Gwendolyn. Ale bez niej nie będzie w stanie wykonać powierzonej mu niebezpiecznej misji.

Zapomniałam dodać, że Gwendolyn ma to szczęście i jest główną bohaterką rewelacyjnej powieści niemieckiej pisarki, Kerstin Gier pt.: „Czerwień rubinu”, będącej pierwszą częścią „Trylogii czasu”. Muszę przyznać, że jeszcze przed lekturą tej książki, wiązałam z nią bardzo duże nadzieje. Najpierw zakochałam się w przepięknej okładce, która od początku działała mi na wyobraźnię. Dodatkowo entuzjastyczne recenzje innych czytelników utwierdziły mnie w przekonaniu, iż powieść ta przypadnie mi do gustu. Na szczęście nie zawiodłam się. Można nawet powiedzieć, że wręcz przeciwnie: książka oczarowała mnie jeszcze bardziej, niż się tego spodziewałam.

Z niecierpliwością czekałam chwili, w której będę miała możliwość przeczytać tę powieść. A gdy w końcu dostałam ją w swoje ręce, nie mogłam się powstrzymać, żeby od razu nie zacząć czytać. Dosłownie wzięłam ją do rąk i nie wypuściłam aż do ostatniej kartki. Bardzo rzadko zdarza mi się przeczytać książkę od początku do końca, bez żadnych przerw w trakcie lektury. Właściwie było tylko kilka takich pozycji w moim życiu, które połknęłam na raz. Taka lektura musi być bowiem nie tyle wciągająca, co wręcz pochłaniająca. Spędziłam z „Czerwienią rubinu” kilka naprawdę przyjemnych godzin, podczas których zapomniałam o całym otaczającym mnie świecie. Gdyby w ciągu tego czasu zadzwonili do mnie Robert Pattinson, Taylor Lautner albo nawet Kristen Stewart z zaproszeniem na randkę – odmówiłabym. Natychmiast. Bez wahania. O ile w ogóle odebrałabym telefon… Mówię poważnie!

„Czerwień rubinu” wciąga praktycznie już od pierwszej strony. Opowiada historię tak niebanalną, pełną tajemnic i niespodziewanych zwrotów akcji, że odłożenie jej choćby na chwilę graniczy z cudem. A cuda, jak wiemy, rzadko się zdarzają. Po raz pierwszy cieszyłam się z tego faktu, ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nią nawet na moment. Jeszcze długą chwilę po skończeniu lektury tęsknie wpatrywałam się w okładkę. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w mojej głowie, była oczywiście ta o kupnie kolejnego tomu (który w tej chwili już czeka na półce). Potem w mojej głowie zapanował taki chaos myśli, że trudno mi stwierdzić ich dalszą kolejność. Wiem na pewno, że pomyślałam o tym, iż dawno tak dobrze nie bawiłam się przy lekturze.

Co tu dużo ukrywać: jestem w tej książce po prostu zakochana. Postacie, które wykreowała autorka, są w większości ciekawymi, wyrazistymi osobowościami. Od początku zapałałam ogromną sympatią do Gwen, ponieważ bardzo różni się ona od modelu sztampowej bohaterki fantastyki młodzieżowej. To dziewczyna inteligentna, zabawna, trochę sarkastyczna i złośliwa (ale tylko gdy wymaga tego sytuacja). Bardzo polubiłam również jej najlepszą koleżankę ze szkoły, Leslie, która jest wręcz wymarzoną przyjaciółką dla każdej dziewczyny. W powieści nie brakuje oczywiście ponad przeciętnie przystojnego chłopaka. W „Czerwieni rubinu” tę rolę odgrywa Gideon de Viliers. Mogę z ręką na sercu powiedzieć, że bez żalu odmówiłabym randki całej obsadzie „Zmierzchu”, ale Gideonowi – nigdy. Jednak największe wrażenie w całej powieści zrobiła na mnie sama fabuła, którą autorka tak doskonale dopracowała. Mimo że tempo akcji było zawrotne, nie zabrakło interesujących szczegółów z życia podróżników w czasie. Kerstin Gier potrafi po mistrzowsku budować napięcie. Akcja pierwszego tomu urywa się w emocjonującym momencie, przez co naprawdę nie wiem, jak wytrzymam do lektury następnej części.

Na koniec muszę was przed tą książką ostrzec. Pod żadnym pozorem nie zaczynajcie jej czytać w wieczór przed jakimś ważnym sprawdzianem czy egzaminem. Dlaczego? Bo wówczas możecie być niemal pewni, że nie przygotujecie się zajęci lekturą, a w konsekwencji ten egzamin oblejecie. Chociaż wobec wciągającej mocy tej lektury nawet oblany egzamin niewiele znaczy. Chyba, że to matura. Podsumowując: rzućcie wszystko i czytajcie, ewentualnie poczekajcie do czasu, aż zdacie już tę nieszczęsną maturę.


wtorek, 29 listopada 2011

Buszujący w zbożu, Jerome David Salinger

Tytuł:Buszujący w zbożu
Autor: Jerome David Salinger
Liczba stron: 303
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Wydawnictwo: Albatros
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 4,5/6









Niektóre książki są trwale związane z czasami, w jakich powstały. Dlatego ocena takich utworów również powinna odnosić się do epoki, w której były one pisane. Są też oczywiście książki, których odbiór jest zupełnie niezależny od czasu, czynników historycznych czy społecznych. Takie powieści ocenia się i recenzuje najłatwiej. Sprawa znacznie się komplikuje, gdy mamy do czynienia z tym pierwszym przypadkiem. Bo żeby o takim dziele wyrobić sobie odpowiednie zdanie, trzeba najpierw poznać realia, w których ono powstawało. Wygląda na to, że jestem w kłopocie. Ja i Ty, czytelniku również. Ja, ponieważ stoję przed trudnym zadaniem zrecenzowania takiej właśnie książki. Ty, dlatego że jesteś odbiorcą tej recenzji, a jej lektura niekoniecznie dostarczy Ci jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy warto tę książkę przeczytać.

Gdy w 1951 roku amerykański pisarz Jerome David Saligner opublikował swoją debiutancką powieść pt.: „Buszujący w zbożu” w Stanach Zjednoczonych wybuchł skandal. Książka szybko zaczęła być postrzegana jako wulgarna i kontrowersyjna. Przyczyniły się do tego głównie jej kolokwialny język, lekceważenie wartości i zasad moralnych oraz poruszanie spraw związanych z seksualnością nieletnich. Zaś pierwszoplanowy bohater książki – Holden Culfield – został uznany za postać zachęcającą do buntu, a także promującą picie alkoholu i palenie papierosów wśród młodzieży. Aktualnie bardzo wielu autorów używa wulgaryzmów i trywialnego języka, a seks i alkohol wśród młodzieży są czymś powszechnym. Dlatego współczesnego czytelnika może dziwić, czemu „Buszujący w zbożu” wzbudził aż tak wiele kontrowersji. Sześćdziesiąt lat temu panowały po prostu inne normy i obyczaje. Wiele zachowań, które dzisiaj uchodzą za zupełnie normalne, było wtedy nie do zaakceptowania. Fenomen popularności Salingera opiera się na popularnym przysłowiu, mówiącym o tym, że: „zakazany owoc smakuje najlepiej”. Publiczne napiętnowanie paradoksalnie wpłynęło jedynie na wzrost popularności utworu. Ta zasada funkcjonuje do dzisiaj. Najlepiej sprzedaje się to, co owiane jest mgiełką skandalu.

Ze względu na rozgłos, jaki zyskała ta książka w pewnym czasie, bardzo wiele osób ma wobec niej duże oczekiwania. Ze mną było nieco inaczej. Nie spodziewałam się po niej właściwie niczego konkretnego, ponieważ opinie, jakie słyszałam na jej temat, były zazwyczaj dalekie od zachwytów. Opis z tyłu okładki również niewiele mi mówił. Jedynie tytuł od początku mnie zaintrygował. Cieszę się, że podeszłam do tej lektury właśnie w taki sposób, ponieważ dzięki temu nie zawiodłam się na niej, tak jak wielu czytelników przede mną. Prawdopodobnie przez to spodobała mi się ona znacznie bardziej.

„Buszujący w zbożu” opowiada z pozoru banalną i nieciekawą historię zbuntowanego szesnastolatka imieniem Holden. Po  tym, jak zostaje wyrzucony z kolejnej prywatnej szkoły z internatem, decyduje się na samodzielną podróż do Nowego Jorku. Niby nic ciekawego, ale podczas czytania cały czas towarzyszyło mi napięcie związane z oczekiwaniem na to, co wydarzy się dalej. Ciągle czekałam na jakieś spektakularne, kulminacyjne, zmieniające wszystko wydarzenie, które, jak się później okazało, miało nigdy nie nadejść. Z podobną niecierpliwością wypatrywałam wszelkich nawiązań do tytułu, które mogłyby doprowadzić mnie do rozwikłania zawartej w nim metafory. Mimo braku punktu zwrotnego ta powieść bardzo mnie wciągnęła. Czytało mi się wyjątkowo szybko i bez trudu.

„… w każdym razie cieszę się, że wynaleziono atomówkę. Siądę sobie na nią, jeśli znowu będzie jakaś wojna. Zgłoszę się na ochotnika, macie to jak w banku." *

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa, dzięki czemu mamy wgląd w myśli głównego bohatera i możemy go lepiej poznać. Uważam, że Caulfield to przede wszystkim bardzo realistyczna i skomplikowana postać. Gdyby nie jego wielowymiarowy charakter, ta lektura nie byłaby tak ciekawa. Na pewno łatwej będzie zrozumieć i polubić tę postać osobom młodszym, ponieważ jej zachowania, myśli i odczucia są bardzo charakterystyczne dla okresu młodzieńczego buntu. Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że najbardziej lubimy tych bohaterów, z którymi możemy się utożsamić. Ale Caulfield ma jedną cechę, z którą mogłaby się utożsamić nie tylko większość nastolatków ale także spora część dorosłych, a mianowicie wieczne „nie chce mi się”, czyli lenistwo. Osobiście podzielam poglądy Holdena na temat wielu spraw, jednak są też takie, z którymi się nie zgadzam. Moim zdaniem to fascynujący bohater, który w  ciekawy sposób patrzy na otaczający go świat. Tylko jedna sprawa wciąż nie daje mi spokoju i budzi moje większe zastrzeżenia. Holden ma bowiem denerwującą tendencję do uważania wszystkich wokół za głupszych od siebie. Często nazywa innych snobami, chociaż sam jest nieco snobistyczną osobą. Mimo to polubiłam go i myślę, że spotkanie z nim w realnym świecie byłoby naprawdę ciekawym doświadczeniem.

Salinger napisał powieść, będącą swoistą apoteozą dzieciństwa. Na zasadzie kontrastu przedstawił świat dorosłych jako zakłamany, pełen pozorów i okrucieństwa oraz świat dzieci jako szczery, autentyczny, szczęśliwy. Główny bohater boi się dorosłości, dlatego robi wszystko, by na zawsze pozostać dzieckiem. Jest lekkomyślny, leniwy, nie zważa na konsekwencje swoich decyzji i wyborów. Nie chce mieć nic wspólnego ze światem dorosłych, który przeraża go swoją sztucznością. Holden ma coś w rodzaju syndromu Piotrusia Pana połączonego z poczuciem wyalienowania. Wspaniale przedstawione są jego relacje z młodszą siostrą, Pheobe i jego stosunek do niej. Gloryfikację dzieciństwa podkreśla również metafora buszującego w zbożu, czyli kogoś, kto ratuje dzieci bawiące się w zbożu przed upadkiem z krawędzi klifu, która symbolizuje próg dorosłości.

Podczas lektury tej powieści bywały momenty, w których się nudziłam. Bywały też takie, w których główny bohater okropnie mnie denerwował. I bywałe takie, w których język autora wydawał mi się wyjątkowo irytujący. Mimo wszystko uważam, że „Buszujący w zbożu” to naprawdę bardzo dobra, na swój sposób głęboka pozycja. Po raz pierwszy miałam do czynienia z tak szczerą i autentyczną książką. Nie żałuję, że po nią sięgnęłam jeszcze z jednego powodu. „Buszujący w zbożu” to dziwna książka, nie da się temu zaprzeczyć. Ale zapadająca głęboko w pamięć. To jedna z tych lektur, nad którymi zastanawia się jeszcze długo po jej odłożeniu na półkę czy oddaniu do biblioteki. Dlaczego? Bo zmusza do myślenia, ale nie przez tony bezwartościowych sentencji, które nadają się jedynie do umieszczenia w kalendarzu, a przez swoją treść i wydźwięk. To pierwsza tak prosta (pod względem języka i akcji), a zarazem skomplikowana (pod względem treści i przesłania) powieść, jaką dane mi było kiedykolwiek przeczytać. 

* Cytat pochodzi z książki "Buszujący w zbożu, J. D Salinger, Wydawnictwo Albatros, Warszawa, 2009.

***
Książkę przeczytałam w ramach projektu "ROZMAWIAJMY" :) Zapraszam do odwiedzania strony - wystarczy kliknąć w poniższy banner! 


sobota, 19 listopada 2011

Bezduszna, Gail Carriger

Tytuł: Bezduszna
Autor: Gail Carriger
Liczba stron: 316
Tłumaczenie: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria/Cykl: Protektorat Parasola tom I
Moja ocena: 6/6








Moim ulubionym gatunkiem literackim jest angielska klasyka, głównie osiemnasto i dziewiętnastowieczna. Dlaczego? Przede wszystkim ze względu na język i styl pisania autorów tworzących w tym okresie. Ale także z uwagi na na niezwykły klimat i atmosferę epoki, panującą wówczas modę, spotkania przy herbacie, atłasowe rękawiczki oraz konwenanse. Pierwszą książką z tego gatunku, jaką przeczytałam, była „Duma i uprzedzenie” Jane Austen, która do tej pory pozostaje moją ulubioną powieścią. Okazuje się, że nie tylko moją, ponieważ Gail Carriger – autorka bestsellera „Bezduszna” – również darzy tę pozycję ogromnym sentymentem. Gail Carriger, a właściwie Tofa Borregaard, spełniła moje wielkie marzenie i napisała powieść łączącą dwa moje ulubione nurty literackie, czyli dziewiętnastowieczną klasykę i fantastykę młodzieżową. Przyznam szczerze, że uważałam te gatunki za zupełnie rozbieżne, a ich kombinację za niedorzeczną. Wydawało mi się, że ich połączenie jest absolutnie niemożliwe. Ale Carriger się udało! „Bezduszna” jest syntezą tego wszystkiego, co najbardziej kocham w literaturze, a mianowicie kunsztownego stylu, angielskiego klimatu, błyskotliwego humoru, ciekawych postaci i porywającej akcji. Biorąc pod uwagę te wszystkie czynniki, ta książka po prostu musiała przypaść mi do gustu.

Główną bohaterką powieści jest Alexia Tarabotti – stara panna o śniadej cerze i włoskim nosie, które zawdzięcza swojemu zmarłemu już ojcu imieniem Alessandro. Jej ponadprzeciętna inteligencja, cięty język, a przede wszystkim bezduszność nie ułatwiają jej znalezienia odpowiedniego kandydata na męża. Fakt, że niedawno przyczyniła się do śmierci nieznajomego wampira, również nie przemawia na jej korzyść. W dodatku ostatnio z coraz większą częstotliwością pakuje się w tarapaty, z których raz za razem ratuje ją równie arogancki co przystojny wilkołak – lord Maccon. Czy Alexii uda się uniknąć skandalu? I czy jej reputacja pozostanie nienaruszona? Jak wygląda życie wampirzej socjety w XIX wieku? Czy obecnie możliwe jest napisanie oryginalnej, nietuzinkowej książki z gatunku paranormal romance?

Odpowiedzi na pierwsze trzy pytania musicie odnaleźć już sami w książce, ponieważ ja mogę odpowiedzieć tylko na to ostatnie. Lubię paranormale głównie za to, że łatwo pozwalają oderwać się od rzeczywistości i czyta się je zazwyczaj wyjątkowo przyjemnie. Przyznaję jednak, że w większości są to książki opierające się na tym samym schemacie, pisane na przysłowiowe „jedno kopyto”. Jakkolwiek w każdym nurcie, nawet tym najbardziej skomercjalizowanym, znajdą się prawdziwe perełki, książki po prostu wyjątkowe, które warte są polecenia i zapamiętania tak samo jak te bardziej „poważne” powieści. „Bezduszna” jest jedną z takich książek. Oryginalność to jej największy atut. Moim zdaniem ta nietuzinkowość jest sama w sobie wystarczającym powodem, by zapoznać się z tą lekturą.

Co sprawia, że „Bezduszna” jest tak interesującą i nowatorską pozycją? Myślę, że składa się na to wiele czynników. Chociażby osadzenie fabuły w dziewiętnastowiecznym Londynie. Po raz pierwszy czytałam fantastyczną powieść napisaną tak wyszukanym językiem. Co więcej uwielbiam poczucie humoru pani Carriger, która podczas lektury nie raz rozbawiła mnie do łez. Jednak nie to zrobiło na mnie największe wrażenie w tej książce. Zdecydowanie najbardziej podobała mi się kreacja bohaterów. Już sama postać Alexii jest wyjątkowo interesująca i wyłamująca się ze schematu. Zapałałam również ogromną sympatią do jej najlepszej przyjaciółki – Ivy Hisselpenny, której upodobanie do wielkich, dziwacznych kapeluszy było urocze i zabawne jednocześnie. Polubiłam także lorda Maccona, który jest pierwszym wilkołakiem, jakiego udało mi się obdarzyć sympatią. Jednakże najbardziej pokochałam lorda Akeldamę – wampira i przyjaciela Alexii, który jest czymś w rodzaju dziewiętnastowiecznej drag queen. Losy tej postaci były jednym z moich ulubionych wątków, dlatego bardzo liczę na to, że w następnej części będzie go równie dużo lub nawet więcej.

Mam wielką nadzieję już wkrótce się o tym przekonać, ponieważ druga część cyklu, zatytułowana „Bezzmienna”, czeka na mnie na półce i wprost nie mogę się doczekać, kiedy po nią sięgnę. Po lekturze pierwszej części czuję lekki niedosyt, dlatego że ani się obejrzałam a książka się skończyła - tak szybko i przyjemnie minął mi z nią czas. Na razie pozostaje mi jedynie wierzyć, że „Bezzmienna” spodoba mi się równie mocno, a tych, którzy jeszcze nie czytali pierwszego tomu, serdecznie zachęcić do przeczytania i pokochania tej niezwykłej lektury. 

wtorek, 8 listopada 2011

Stosik na wieczory jesienne - długie i senne

Co jest najlepsze na ponure jesienne wieczory? Herbata! Karmelowa, cynamonowa, zielona, brzoskwiniowa, malinowa lub zwykła - czarna. Nie pogardzę również gorącą czekoladą. Co jeszcze? Koc. I wygodny fotel lub  kanapa. Jednak nie ma tutaj czegoś jeszcze… No tak! Przecież brakuje jakiejś dobrej lektury. Albo nawet kilku. A najlepiej, by był ich cały stosik :)

Zima nadchodzi wielkimi krokami. Niedługo wszyscy pożegnamy się z magiczną jesienią i pięknymi, kolorowymi liśćmi, które tak uwielbiam. Dlatego podczas ostatniego spaceru po białostockim parku "ukradłam trochę jesieni". Ostatnie jesienne liście specjalnie dla Was! 


Od lewej:
Gail Carriger - "Bezduszna"
Gail Carriger - "Bezzmienna"
Tricia Rayburn - "Syrena"
Carolyn Jess-Cooke - "Zawsze przy mnie stój"


Kowalewska, której ostatnio wszędzie w moim życiu pełno, a to bynajmniej nie za sprawą zainteresowania współczesną literaturą polską, o której już pisałam, że raczej za nią nie przepadam. Brałam udział w konkursie o twórczości tej pisarki, dlatego przez ostatnie dwa miesiące przeczytałam prawie wszystkie jej książki...

Od lewej:
Hanna Kowalewska - "Inna wersja życia" (wygrana w opisanym wyżej konkursie)
Hanna Kowalewska - "Przelot bocianów" (wygrana w opisanym wyżej konkursie)
Hanna Kowalewska - "Góra śpiących węży" - recenzja już wkrótce ;)
Hanna Kowalewska - "Julita i huśtawki"


Górny rząd od lewej:
Agatha Christie - "Tajemnica siedmiu zegarów"
L.J Smith - "Wizje w mroku"
Dolny rząd od lewej:
Suzanne Collins - "Kosogłos"
Oscar Wilde - "Teleny"
Michael Cunningham - "Nim zapadnie noc" - wygrana w konkursie na lubimyczytać.pl :)

A tutaj wszystko razem :D


Ostatnio okazało się także, że moja szkolna biblioteka nie jest tylko mitycznym miejscem i naprawdę istnieje :) Mimo że dalej wolę kupować książki i jestem od tego niemal uzależniona, to ostatnio skusiły mnie dwa  małe, biblioteczne skarby:


Od góry:
Anne Fortier - "Julia"
Kim Edwards - "Córka opiekuna wspomnień"

(Wszystkie zdjęcia powiększają się po kliknięciu)
***
Postanowiłam również wprowadzić małą innowację na moim blogu, którą podpatrzyłam ostatnio u kilku bloggerów. Po prawej stronie pojawi się zakładka, mówiąca o tym, której książki recenzję będziecie mogli przeczytać w najbliższym czasie. Będzie to taki odpowiednik serialowego "w następnym odcinku" :)

sobota, 5 listopada 2011

Tego lata, w Zawrociu, Hanna Kowalewska

Tytuł: Tego lata, w Zawrociu
Autor: Hanna Kowalewska
Liczba stron: 222
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Seria/Cykl: Zawrocie Część I
Ocena: 4/6









Lektura „Tego lata, w Zawrociu” nie była moim pierwszym spotkaniem z twórczością Hanny Kowalewskiej. Wcześniej miałam przyjemność zapoznać się z pierwszą częścią dwutomowego cyklu „Letnia Akademia Uczuć” i byłam bardzo zadowolona z przeczytania tej pozycji. Mimo to sięgając po pierwszy z tomów cyklu o Zawrociu, zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. „Letnia Akademia Uczuć” to powieść raczej dla młodzieży, a oto miałam przed sobą Kowalewską „w wydaniu dla dorosłych”. Już po przeczytaniu kilku rozdziałów czułam, jakbym miała do czynienia z zupełnie inną autorką niż ta, która napisała tą mało skomplikowaną, trochę naiwną, ale wesołą i wciągającą powieść młodzieżową. Dzięki lekturze „Tego lata, w Zawrociu” poznałam zupełnie inne, dla mnie nowe oblicze Hanny Kowalewskiej – inny styl pisania, inny typ bohaterów, inna problematyka. Nowa Hanna Kowalewska zaskoczyła mnie. Na szczęście bardzo lubię zaskoczenia.

Główną bohaterką powieści jest Matylda Malinowska-Just, młoda mieszkanka miejskiego blokowiska i kierownik literacki jednego z warszawskich teatrów. Pewnego dnia Matylda otrzymuje w spadku po nieznanej dotąd babce Zawrocie – piękną, malowniczo położoną posiadłość na prowincji. Mimo śmierci babki Aleksandry Zawrocie wciąż wydaje się być przesiąknięte jej obecnością. Aleksandra pozostawiła po sobie sekrety, tajemnice i niedokończone sprawy, o których jej wnuczka nie miała pojęcia. Matylda rozpoczyna pełną zagadek i niespodzianek podróż w zawikłaną, rodzinną historię i przeszłość. Przed nią głęboko skrywane uczucia i namiętności, a także sposób na odnalezienie i zrozumienie siebie.

Narracja w powieści jest pierwszoosobowa i ma formę pamiętnika pisanego przez Matyldę, która swoje wypowiedzi kieruje do Aleksandry. Główna bohaterka jest ciekawą, wielowymiarową postacią o interesującej przeszłości. Najbardziej podobało mi się w niej to, iż jest ona kobietą silną, wyzwoloną i mającą swój własny sposób na życie. Jest jednak coś, czego Matylda panicznie się boi. I nie mam tutaj na myśli pająków, zamkniętych pomieszczeń, węży czy nietoperzy, a coś znacznie poważniejszego. Matylda boi się swoich uczuć. A najbardziej miłości, której jednocześnie tak usilnie pragnie, mimo że robi wszystko, by temu zaprzeczyć. Matyldę zdecydowanie da się lubić, nie należy ona jednak do postaci wyjątkowo fascynujących czy nietuzinkowych. Pomimo tego, że jest ona narratorką powieści i jej główną bohaterką, przez cały czas czytania była mi właściwie obojętna.

Nie znaczy to jednak, że w „Tego lata, w Zawrociu” brakuje ciekawszych charakterów. Najbardziej intrygującą osobą jest zdecydowanie babka Matyldy. „Zła kobieta”, „czarownica” i „wiedźma” to małe słowa, jeśli użyć ich w odniesieniu do Aleksandry. Bo to nie jest taka typowo pozytywna postać. Jednak nic nie poradzę na to, że niesamowicie ją polubiłam. Urzekła mnie swoją elegancją, staroświeckością i siłą charakteru. Nie sposób pokochać Zawrocia, jeśli nie polubi się Aleksandry, która jest jego integralną częścią. Jej postać podobała mi się najbardziej w całej książce. Drugim bohaterem, który mnie zafascynował, jest Paweł – wnuk Aleksandry i kuzyn Matyldy. Ale to już z zupełnie innych powodów. Introwertyczna osobowość Pawła sprawiła, iż stał się on najbardziej tajemniczym bohaterem w książce. I o ile pozostali mężczyźni w życiu Matyldy byli mi zupełnie obojętni lub wręcz mnie denerwowali,  to Paweł zdobył moją sympatię już na początku.

Jeśli chodzi o portrety psychologiczne bohaterów to Hanna Kowalewska spisała się na medal. Niemniej jednak nie to jest największą zaletą tej książki. Chodzi o nastrój i klimat Zawrocia. Nie czytałoby mi się tej książki tak przyjemnie, gdyby nie atmosfera i czar tego niemal mitycznego miejsca. Autorka stworzyła swoim postaciom najpiękniejszą scenerię, jaką tylko można sobie wyobrazić. Dużą rolę odgrywa tutaj poetyckość powieści, którą zawdzięczamy pięknemu stylowi pisania Kowalewskiej. Tempo akcji jest dosyć wolne, jednak to tylko pogłębia wrażenie czytania mądrej, metaforycznej i przede wszystkim niesamowicie klimatycznej powieści.

„Tego lata, w Zawrociu” jest dokładnie taką lekturą, jakiej potrzebowałam w ostatnim czasie. Odnalazłam w niej spokój i wolno płynący czas, którego ostatnio tak bardzo brakuje mi w moim szybkim, zabieganym życiu. To był po prostu dobry moment, by sięgnąć po tę książkę. Zabrakło mi w niej co prawda wzruszeń i ogólnie jakichś silniejszych emocji, jednak nie wszystkimi książkami można się zachwycać. Bardzo przyjemnie spędziłam z tą powieścią czas i nie żałuję, że po nią sięgnęłam, bo naprawdę było warto. Serdecznie polecam ją wszystkim, którzy tęsknią za chwilą wytchnienia i chcą się na moment zatrzymać. W Zawrociu czas płynie leniwie i spokojnie jak nigdzie indziej… 

niedziela, 30 października 2011

Rio Anaconda, Wojciech Cejrowski

Tytuł: Rio Anaconda: Gringo i ostatni szaman plemienia Carapana
Autor: Wojciech Cejrowski
Liczba stron: 435
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Seria/Cykl: -
Ocena: 5,5/6







Teoretycznie każda recenzja powinna zaczynać się od przybliżenia sylwetki autora i przywołania paru najważniejszych faktów z jego biografii. Jednak jaki recenzent się do tego stosuje? Na pewno nie ja. Po pierwsze taką już mam naturę, że nie lubię postępować zgodnie ze schematami. Po drugie (i jest to powód zdecydowanie najważniejszy) nie chcę zanudzać moich czytelników. Bo prawda jest taka, że o większości autorów nie miałabym nic ciekawego do napisania. Mogłabym jedynie  sparafrazować informacje z obwoluty książki o tym, że dany pisarz skończył uniwersytet X i mieszka w miejscowości Y, z rodziną i dwoma psami, a w wolnych chwilach pisze książki, i podobne „bla bla bla”. Ale kto chciałby czytać coś takiego? No właśnie…

Jednak tym razem zamierzam uczynić wyjątek (który tylko dodatkowo potwierdzi moją regułę). Są bowiem ludzie, których należy przedstawić. Po prostu trzeba to zrobić, bo… bo tak się czuje, i tyle! Wojciech Cejrowski jest jedną z takich osób. Jego postać wymaga tyle samo uwagi, co jego książki, nie tylko ze względu na jego ogromne osiągnięcia, dużą popularność i obecność w telewizji, ale także z uwagi na jego kontrowersyjne poglądy i odważny sposób ich wyrażania.

Bo Cejrowskiego każdy zna, a przynajmniej kojarzy. Nawet, jeżeli nie z okładek książek czy programów telewizyjnych, to właśnie z racji tych jego przekonań. Cejrowski jest zagorzałym (jak dla mnie nieco zbyt zagorzałym…) katolikiem przeciwnym homoseksualizmowi, aborcji, eutanazji i stosowaniu antykoncepcji. Od razu chcę zaznaczyć, że ja się z nim w tych kwestiach zupełnie nie zgadzam. A mimo to bardzo szanuję tego człowieka, w pewnym sensie podziwiam go i co dziwne lubię. W ogóle to mam z nim problem. Bo z jednej strony go uwielbiam, z drugiej już niestety mniej. Naprawdę nie wiem, jak można tak bardzo kogoś lubić i jednocześnie nie trawić. Uwielbiam jego program podróżniczy („Boso przez świat”), jego poczucie humoru, książki, sposób opowiadania, a przede wszystkim podzielam jego miłość do Hiszpanii i Ameryki Łacińskiej oraz nienawiść do polskiej zimy. Kocham go za to wszystko. Jednakże jego przekonań (szczególnie tych dotyczących homoseksualistów) nie podzielam i nigdy podzielać nie będę. Ale i tak go lubię. Dlaczego? Bo mam słabość do ludzi inteligentnych, a on się do takich ludzi z całą pewnością zalicza.

Muszę przyznać, że nie czytam książek podróżniczych. Właściwie nie wiem dlaczego, być może kiedyś moje podejście się zmieni, ale na razie nie przepadam za tego typu literaturą. Po książki Wojciecha Cejrowskiego pierwszy raz sięgnęłam ponad rok temu zachęcona wynikami ich sprzedaży. Zdecydowałam się na „Gringo wśród dzikich plemion”, ponieważ została ona wydana jako pierwsza. Z lektury byłam ogólnie bardzo zadowolona, jednak do zachwytu nad nią sporo mi brakowało. Z tego powodu dosyć długo zwlekałam z sięgnięciem po „Rio Anacodna”, mimo że od dawna czekała na mojej półce. Kierowana jakimś wewnętrznym impulsem w końcu się za nią zabrałam. „Rio Anaconda” przyniosła mi wszystkie te zachwyty, których spodziewałam się po „Gringo…”. Lektura ta sprawiła mi nie tylko wiele radości i przyjemności, ale także wywołała tyle różnych emocji, przemyśleń i wzruszeń, że aż żałuję, iż nie wzięłam jej do ręki wcześniej.

Przez cały czas czytania tej książki… płakałam. Głównie ze śmiechu, ale także ze wzruszenia. Jak już wcześniej wspominałam, uwielbiam poczucie humoru pana Cejrowskiego. W całej książce jest tyle zabawnych sytuacji i dialogów, że można by nimi obdarować całe mnóstwo nudnych książek i jeszcze sporo by zostało. Niektóre najśmieszniejsze fragmenty czytałam po kilka razy, bo nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. Ponadto bardzo spodobał mi się styl pisania – lekki, ale finezyjny zarazem. Książki napisane w taki sposób mogłabym czytać cały czas. „Rio Anaconda” po prostu mnie wciągnęła. Gdyby nie natłok obowiązków szkolnych, pochłonęłabym ją zdecydowanie szybciej. Kilkudniowe przerwy w czytaniu były dla mnie naprawdę bardzo męczące. Książka cały czas kusiła mnie i jakby przyzywała do siebie, tak że koniec końców i tak jej „ulegałam”. Chociaż na godzinkę, na te parę stron…

„Rio Anaconda” jest nie tylko o wiele bardziej wciągająca niż „Gringo…”, ale także dużo ciekawsza. Autor zawarł w niej o wiele więcej szczegółów dotyczących życia Indian. Poruszane przez niego tematy wydały mi się o niebo bardziej interesujące, niż te z poprzedniej książki. Dla mnie najciekawsze były rozdziały, mówiące o magii i czarach Indian. Jednakże uważam,  że każdy znajdzie tam coś dla siebie, ponieważ tych ciekawostek jest tam naprawdę bardzo dużo. Ale i tak największego plusa przyznaję tej książce, za emocje, które we mnie wzbudziła. Właśnie przez te wzruszenia, szczególnie pod koniec lektury, podobała mi się znacznie bardziej niż „Gringo…”.

Nie mogłabym nie wspomnieć tutaj o pięknym wydaniu książki. Kredowy papier, twarda oprawa, piękne, kolorowe zdjęcia wykonane przez autora. Aż przyjemnie jest trzymać w ręku tę książkę. Jestem estetką – uwielbiam piękne wydania, a te jest perfekcyjne.

Nigdy specjalnie nie interesowałam się życiem dzikich Indian. Wręcz przeciwnie – trochę się nawet bałam tych tematów, a wśród programów Cejrowskiego zawsze preferowałam te np. o Hiszpanii czy Meksyku. Mimo to przeczytałam „Rio Anacondę” i mogę z ręką na sercu polecić ją wszystkim: tym, którzy Cejrowskiego lubią, i tym, którzy go nie znoszą, zainteresowanych Indianami oraz tym, którzy o Dzikich Ziemiach nie mają zielonego pojęcia. To książka nie tylko o Dzikich i nie tylko o Cejrowskim, ale także o życiu, miłości i przyjaźni. Właśnie dlatego warto po nią sięgnąć.

„W życiu stale jesteśmy szczęśliwi i nieszczęśliwi jednocześnie. Tylko najczęściej o tym nie wiemy, albo nie chcemy wiedzieć. Odrzucamy ciemne strony życia. A one przecież zawsze są. Szczęście i nieszczęście to jedność. Smutek i radość też. Strach i odwaga…”*

* Cytat pochodzi z książki "Rio Anaconda: Gringo i ostatni szaman plemienia Carapana" Wojciech Cejrowski, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2006

poniedziałek, 17 października 2011

Portret Doriana Graya, Oscar Wilde

Tytuł: Portret Doriana Graya
Autor: Oscar Wilde
Liczba stron: 302
Tłumaczenie: Maria Feldmanowa
Wydawnictwo: W.A.B
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 6/6









Większość książek, które w życiu przeczytałam, w mniejszym lub większym stopniu podobała mi się. Nie wiem, czy jest to kwestia odpowiedniego doboru lektur, wyjątkowej miłości do czytania (czegokolwiek), czy po prostu wynika to z mojego mało wybrednego gustu. Faktem jest, że czytam wszystko, co mnie w jakiś sposób zainteresuje, nie zważając na gatunek, czas powstania utworu i inne etykiety. Oczywiście mam swoje ulubione epoki i nurty literackie, jednak staram się nie ograniczać jedynie do nich. Jednakże muszę przyznać, że jeśli już natrafię na takiego przysłowiowego literackiego „gniota”, to w swoich opiniach nie pozostawiam na nim suchej nitki. Być może dlatego, że zdarza się to rzadko, moje niezadowolenie z przeczytania takiej beznadziejnej pozycji jest zazwyczaj dwukrotnie większe niż innych czytelników. Moja awersja nie zna granic, ale mój zachwyt też nie. Dlatego gdy natrafię na lekturę wyjątkową, prawdziwą perełkę literacką – moje odczucia bywają tak pozytywne i jest ich przy tym tak dużo, że nigdy nie udaje mi się ubrać ich wszystkich w odpowiednie słowa. Pozostaję pod nieustannym wrażeniem takich książek przez miesiące, czasami lata. „Portret Doriana Graya” autorstwa Oscara Wilde’a jest jedną z tych pozycji, których lektury nie zapomnę nigdy i które uwielbiam do tego stopnia, że prędzej czy później na pewno do nich powrócę.

Oscar Wilde to irlandzki prozaik i dramatopisarz, w swojej twórczości nawiązujący do modernistycznego estetyzmu – dziewiętnastowiecznego prądu intelektualnego, który głosił samoistną wartość sztuki i piękna. W „Portrecie Doriana Graya” autor zawarł całą jego istotę: kult piękna, subiektywizm prawdy i dekadencję, a także wyraził swój pogląd na sztukę. Powieść opowiada historię Doriana Graya – młodego mężczyzny obdarzonego niezwykłą urodą. Jego nadzwyczajnie piękna twarz stanie się inspiracją dla znanego malarza Bazylego Hallwarda, który zapragnie uwiecznić jego idealną fizyczność na portrecie naturalnej wielkości. Pewnego dnia w pracowni Bazylego Dorian poznaje przyjaciela malarza – lorda Henryka Wottona. Przyjaźń z Henrykiem całkowicie zmieni osobowość  i światopogląd młodego Graya. Patrząc na swój piękny portret mężczyzna wypowie z pozoru niedorzeczne życzenie, by starzała się jedynie postać na obrazie, a on pozostał niezmieniony mimo upływu lat. Próżność i pragnienie zachowania wiecznej młodości będą kosztować Doriana duszę.

„Występek jest czymś, co wyciska na twarzy człowieka piętno niezatarte. Ukryć go niepodobna.” *

Powieść ukazuje, jak w miarę upływu czasu Dorian zmienia się pod wpływem lorda Wottona z naiwnego, dobrodusznego młodzieńca w mężczyznę pozbawionego sumienia, wyzutego z jakichkolwiek zasad, próżnego, dla którego nie ma ograniczeń ani namiętności, którym nie można ulec. To doskonały portret psychologiczny ukazujący kolejne stadia zepsucia, którego sam Gray nie jest już w stanie zatrzymać. Dużą rolę ogrywa tutaj wspomniany już przeze mnie wcześniej estetyzm, który odzwierciedla się nie tylko w fabule czy wyglądzie bohaterów, ale także w stylu pisania autora. Kontrast między zewnętrznym pięknem Doriana, a brzydotą jego duszy (ukazaną na obrazie), jest tym większy, im gorsze są czyny mężczyzny. Wielu krytyków zarzucało i ciągle zarzuca autorowi płytką wymowę książki, jednak ja nie mogę się z czymś bardziej nie zgodzić. Takie stwierdzenie jest całkowicie błędne, a przede wszystkim bardzo krzywdzące, bowiem przesłanie tej powieści brzmi: piękno zewnętrzne odzwierciedla piękno wewnętrzne i odwrotnie, co jest zaprzeczeniem płytkiej filozofii niesłusznie zarzucanej autorowi. Wbrew pozorom autor położył ogromny nacisk na psychikę bohatera i jego wnętrze. Portret ukazuje, jak naprawdę wyglądałby Dorian, gdyby starzał się normalnie. Po jego urodzie nie zostałby nawet ślad. Byłby tak samo odpychający jak jego dusza. Autor zaznacza, że nasze czyny i myśli wpływają na nasz wygląd zewnętrzny, dlatego estetyka duszy jest równie ważna jak estetyka fizyczności, a jedna wynika z drugiej. Z powieści wypływa jeszcze jeden ważny morał, a mianowicie taki, że nie da się być wiecznie młodym. I choćbyśmy w wieku czterdziestu lat wciąż wyglądali na dwadzieścia, nasza dusza ulega ciągłym zmianom i nie sposób tego zatrzymać.

„(…) żaden człowiek cywilizowany nie żałuje doznanej przyjemności, a żaden człowiek niecywilizowany nie wie, co to przyjemność.” *

Nie wybaczyłabym sobie, gdybym w tej recenzji nie wspomniała o postaci Henryka Wottona. Już na początku zdecydowałam, że bohater ten zasługuje co najmniej na osobny akapit. Jest to mężczyzna tak fascynujący, pełny paradoksów i sprzeczności, inteligentny i przede wszystkim niemoralny, że trudno go nie pokochać. Jego cynizm i poczucie humoru sprawiły, że od razu poczułam do niego sympatię, większą nawet niż do Doriana. Lord manipuluje Grayem, wykorzystuje jego wiarę w nieomylność swoich sądów. Nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że jego przyjaciel jest za słaby psychicznie, by się z tym wszystkim uporać. Żałuję jedynie, że skomplikowane relacje Doriana z lordem zostały nieco uproszczone przez autora, który usunął lub złagodził wszelkie aluzje do homoseksualizmu. Jednakże biorąc pod uwagę ówczesną opinię publiczną, która była bardzo nieprzychylna temu zjawisku, jestem w stanie mu to wybaczyć.

Od czasu przeczytania „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen aż do teraz, nie czytałam książki, która oczarowałaby mnie równie mocno. Wilde dorównuje mojej ulubionej autorce nie tylko stylem, ale również błyskotliwością i polotem. „Portret Doriana Graya” to książka dopracowana w każdym calu, niesamowicie kunsztowna i oryginalna – wprost doskonała. To lektura, w której akcja nie toczy się w zawrotnym tempie, a mimo to tak pochłaniająca, że nie sposób się od niej oderwać. To powieść amoralna, a jednocześnie pełna wartości i zawierająca ciekawe przesłanie. To najbardziej fascynująca, tajemnicza i porywająca książka, jaką do tej pory przeczytałam. Kocham tę powieść. Kocham Oscara Wilde’a. Kocham, kocham, kocham…

* Cytaty pochodzą z książki "Portret Doriana Graya" Oscar Wilde, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2011

Książkę przeczytałam w ramach projektu 'ROZMAWIAJMY'. Serdecznie zachęcam do odwiedzenia bloga oraz do ewentualnego przyłączenia się do akcji :)

niedziela, 18 września 2011

Stosik sierpniowy

Dzisiaj chciałabym przedsawić wam pierwszy w historii 'Cynamonowej Kawy' stosik :D Co prawda, sierpień już dawno za nami, jednak był on dla mnie miesiącem bardzo obfitym w książki i zwyczajnie chciałabym pochwalić się moimi zdobyczami. Pewnie zrobiłabym to wcześniej, jednak szkolne obowiązki i nauczyciele w moim liceum są nieubłagani :) (Zdjęcia powiększają się po kliknięciu!)
Enjoy!

#1:
Od góry:
1.Lauren DeStefano - "Atrofia" - pokochałam tą książkę :D Recenzja jest tutaj.
2. Neil Gaiman - "Amerykańscy Bogowie" - nie mogę się doczekać, kiedy ją przeczytam, bo bardzo mnie intryguje ;)
3. Christoher Paolini - "Eragon"
4. Cassandra Clare - "Miasto Popiołów" - czytałam ją w te wakacje i podobała mi się znacznie bardziej niż pierwsza część.
5. Cassandra Clare - "Miasto Szkła"
6. Kami Garcia & Margaret Stohl - "Piękne Istoty"


#2:
7. Anna Rybkowska - "Jednym Tchem" - od portalu Lubimycztać.pl :) Recenzja tutaj.
8. Jodi Picoult - "Dziewiętnaście Minut"
9. Stephen King - "Lśnienie" - wstyd się przyznać, ale nie czytałam jeszcze żadnej książki tego autora. Mam nadzieję wkrótce to zmienić ;)
10. Sara Shepard - "Pretty Little Liars. Kłamczuchy" - uwielbiam serial :D Mam nadzieję, że książka również mi się spodoba.
11. Carlos Ruiz Zafón - "Gra Anioła" - kupiłam ją w supermarkecie za... 10 zł! :D


#3:
12. Ally Carter - "Powiedziałabym Ci, Że Cię Kocham, Ale..." - czytałam ją całkiem niedawno i podobała mi się średnio, recenzja już niedługo ;)
13. Ally Carter - "Tylko Mi Nie Wierz"
14. A Evelyn Waugh - "Powrót Do Brideshead"
15. Sara Grant - "Neva" - antyutopia!
16. Alexandra Ivy - "Kiedy Nadciąga Ciemność"
17. Alexandra Ivy - "W Objęciach Ciemności"
18. Melissa de la Cruz - "Błękitnokrwiści. Tom IV: Dziedzictwo"


...i 3xChristie:
19. Agatha Christie - "Morderstwo To Nic Trudnego"
20. Agatha Christie - "Zagadka Błękitnego Ekspressu"
21. Agatha Christie - "Parker Pyne Na Tropie"

niedziela, 28 sierpnia 2011

Jednym tchem, Anna Rybkowska

Tytuł: Jednym Tchem
Autor: Anna Rybkowska
Liczba stron: 462
Tłumaczenie: -
Wydawnictwo: Lucky
Seria/Cykl: -
Moja ocena: 5/6










„Szaleństwo pasuje do wielu ludzi. Problem w tym, że oni nie chcą się do tego przyznać...” *

Przyznam szczerze, że niezbyt często sięgam po książki współczesnych, polskich autorów. Swego czasu czytywałam niektórych z nich, jednak lektura ich powieści nie przypadła mi do gustu. Dlatego też podchodzę do tego typu literatury bardzo ostrożnie i z rezerwą. Wyjątek stanowią Janusz Leon Wiśniewski i Ewa Stec. Ten pierwszy oczarował mnie swoją wrażliwością, przenikliwością i sposobem, w jaki patrzy na świat. Z kolei pani Stec ujęła mnie swoim niepoprawnym optymizmem. Od niedawna do tego wąskiego grona należy także Anna Rybkowska, która przekonała mnie do siebie… no właśnie, czym?

Myślę, że przede wszystkim szczerością. Bo naprawdę niewielu jest pisarzy, którzy mają odwagę opisywać ludzi takimi, jacy są naprawdę. Niewielu z nich stać jeszcze na gorzkie, rozczarowujące zakończenie. Niewielu z nich umie tworzyć postaci tak przyziemne, a jednocześnie fascynujące. Po lekturze „Jednym tchem” mogę z ręką na sercu powiedzieć, że Anna Rybkowska potrafi to wszystko. I jeszcze więcej.

Gdy zaczynałam czytać tę powieść, nie spodziewałam się po niej niczego konkretnego. Nie miałam wobec niej właściwie żadnych oczekiwań. Z miejsca byłam trochę uprzedzona ze względu na to, że jak już wcześniej pisałam – niezbyt chętnie sięgam po tego typu książki. Teraz bardzo żałuję swojego nastawienia, ponieważ wiem, jak bardzo się pomyliłam. „Jednym tchem” spodobała mi się tak bardzo, że w tej chwili jest dla mnie czymś więcej niż tylko „pozytywnym zaskoczeniem”. Przed lekturą tej książki nigdy nie słyszałam o Rybkowskiej. Szkoda, że ta autorka nie jest bardziej znana, bo o mały włos, a przegapiłabym TAKĄ książkę. Wprost nie mogę znieść myśli, że niektórym umknie przyjemność czytania tej powieści, tylko dlatego, że nigdy się o niej nie dowiedzą. Bo ona tylko z pozoru jest taka niepozorna i niezachęcająca. Ale pozory mylą…

Każdy z nas marzy, by poznać swojego idola – ulubionego wokalistę lub wokalistkę, piłkarza, aktora albo aktorkę. Ludziom wydaje się, że spotkanie i znajomość z kimś takim, byłoby spełnieniem ich najśmielszych snów. Bo każdy jest czyimś fanem, nawet, jeżeli nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Natalii udało się ziścić swoje marzenie. Swoje i nie tylko. To, co się jej przytrafia to sen milionów kobiet i nastolatek. Burzliwy romans z nieziemsko przystojnym frontmanem rockowego zespołu Hexagon ma jednak fatalne konsekwencje zarówno dla niego jak i dla niej. Bo Natalia ma męża i czwórkę dzieci, a Wiliam… cóż, on ma Miriam Bastet, swoją najwierniejszą fankę.

 „Jednym tchem” to książka bardzo wartościowa, poruszająca wiele ważnych problemów. Główną kwestią dotykaną przez autorkę jest uzależnienie od obecności ukochanej osoby w naszym życiu. Rybkowska przedstawia zaślepiającą miłość jako zwykłe uzależnienie – takie samo jak to od papierosów, narkotyków czy alkoholu. W dosyć dosadny sposób ukazuje, że miłość bez niezależności jest niczym więcej jak tylko nałogiem i że uczucie do drugiej osoby, nie powinno pozbawiać nas własnej tożsamości. Dzięki tej lekturze zrozumiałam także, że nie można określać się przez czyjąś obecność, ponieważ o nas stanowimy tylko my sami. Jednak powieść ta dostarcza jeszcze wielu, wielu innych materiałów do przemyśleń. Na przykład czy nasze marzenia mogą nas zniszczyć? Jaką wartość ma spokojna, monotonna codzienność? Wierzcie mi – podczas czytania tej książki, jest się nad czym zastanawiać.

„ - Człowiek traci mnóstwo czasu na tłumaczenie się z własnych poczynań. Jestem jaki jestem i trzeba mnie zaakceptować albo spuścić w kanał, ale nie naginać do własnych skłonności. Próby pozbawienia mnie tego, co wystaje poza szablon, nie przynoszą rezultatu. Albo odrastam podwójnie w miejscach amputacji, albo jeszcze bardziej się degeneruję…” **

 Jako koneserka fascynujących, wielowymiarowych, aczkolwiek nie zawsze pozytywnych postaci, nie mogłabym przejść obojętnie obok Wiliama. Bo Barlow to postać wyjątkowo nietuzinkowa – ani dobra ani zła, nie pozytywna, ale też nie do końca negatywna. Barlow łamie wszystkie możliwe schematy i stereotypy, nie tylko jako gwiazda rocka, ale także jako mężczyzna i człowiek. Właściwie to nie do końca wiadomo czy Wiliam to genialny artysta czy już szaleniec. Nie wiadomo również, jak daleko taki człowiek jest w stanie się posunąć, by rozwinąć swoje fascynacje. I właśnie to jest w nim takie niesamowite – nieprzewidywalność i pasja, która nie zna granic. Wiliam jest najbardziej przyciągającym egoistą i despotą, z jakim dane mi było spotkać się w literaturze.

Bardzo gorąco zachęcam do sięgnięcia po tę książkę, bo naprawdę warto. Może opis i okładka nie są jakoś specjalnie atrakcyjne, ale treść rekompensuje te małe mankamenty. Zachęcona lekturą „Jednym tchem” w najbliższym czasie planuję zapoznać się także z pierwszą powieścią Anny Rybkowskiej pt.: „Nell”. Mam nadzieję, że ta autorka wkrótce stanie się bardziej popularna, ponieważ jej książki zasługują na zdecydowanie więcej uwagi niż niektóre polskie bestsellery. Jeżeli autorka napisze kolejne powieści – z całą pewnością po nie sięgnę. Jeszcze raz gorąco polecam!

* Cytat pochodzi z książki "Jednym Tchem" Anna Rybkowska, Wydawnictwo Lucky, Warszawa 2011, str. 108
** Tamże, str. 65


Recenzja napisana dla portalu Lubimyczytać.pl

sobota, 13 sierpnia 2011

Atrofia, Lauren DeStefano

Tytuł: Atrofia
Autor: Lauren DeStefano
Liczba stron: 316
Tłumaczenie: Magdalena Rychlik
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Seria/Cykl: Trylogia Chemiczne Światy Tom I
Moja ocena: 6/6










Atrofia to zjawisko polegające na zmniejszaniu się i zanikaniu pewnych narządów wskutek zwyrodnienia i śmierci komórek. Może do niej dojść w wyniku choroby lub starzenia się organizmu. Schorzenie to dotyka m.in. skóry, mięśni, narządów wewnętrznych, a nawet mózgu. Wyobraźcie sobie, jak wyglądałby świat, gdyby cała ludzkość naznaczona była tą chorobą. Świat, w którym ludzka rasa powoli i nieodwracalnie niszczeje, a potem wymiera, jak komórki ciała dotknięte atrofią. Właśnie taką przerażającą wizję przyszłości przedstawia nam Lauren DeStefano w pierwszej części swojej znakomitej trylogii „Chemiczne światy”.

Trzecią wojnę światową przetrwała jedynie Ameryka Północna, jako kontynent najbardziej zaawansowany technologicznie. Resztę kuli ziemskiej zalała woda, pozostał jedynie bezkresny ocean. Świat zmienił się nie do poznania: wynaleziono lekarstwo na raka, a także szczepionki dla niemowląt likwidujące alergie i chroniące przed przeziębieniami, chorobami zakaźnymi, a nawet infekcjami przenoszonymi drogą płciową. Naukowcy w swoim dążeniu do perfekcji posunęli się jednak jeszcze dalej. Dzieci poczęte w sposób naturalny uznano za niedoskonałe, dlatego zaczęto produkować embriony bez najmniejszych wad genetycznych, które stworzyły nowe, długowieczne pokolenie idealnych ludzi. Niestety kolejne pokolenia – potomkowie ludzi doskonałych – wymiera na skutek zakażenia wirusem, którego nikt nie potrafi powstrzymać. Mężczyźni żyją dwadzieścia pięć, kobiety tylko dwadzieścia lat. Nikt nie rozumie, dlaczego w świecie idealnych ludzi panuje chaos i rządzi cierpienie. Rhine Ellery zostaje porwana i trafia do rozległej, ekskluzywnej rezydencji, gdzie zostaje jedną z trzech nowych żon syna właściciela. Rhine jest gotowa na wszystko, byle się stamtąd wydostać.

Gdy tylko usłyszałam o premierze tej książki, wprost nie mogłam się doczekać, aż będę miała możliwość ją przeczytać. Po pierwsze dlatego, że uwielbiam antyutopijne powieści i jest to mój ulubiony nurt z gatunku fantastyki młodzieżowej. Lubię wszelkie tego typu wizje przyszłości i konsekwentnie „poluję” na takie książki. Właściwie nie wiem skąd mi się to wzięło, ale po prostu kocham czytać dystopie. Drugim powodem, dla którego nie mogłam doczekać się debiutanckiej powieści Lauren DeStefano, jest tytuł, który przyciągnął mnie niczym magnes. Podobnie idealnie z nim współgrająca okładka, na którą można by patrzeć godzinami. Zastanawiałam się, jakie tajemnice może kryć tak zachęcająco wyglądająca książka o tak intrygującym tytule. Stwierdziłam, że „Atrofia” jest jedną z tych pozycji, które koniecznie muszą znaleźć się w mojej domowej biblioteczce. Miałam wobec niej duże, może nawet trochę zbyt wygórowane, oczekiwania. Jednak nie zawiodłam się - „Atrofia” spełniła co najmniej większość z nich.

Jak już wcześniej wspomniałam, Rhine zostaje jedną z żon Zarządcy domu Lindena. W czasach, w których żyje dziewczyna, poligamia jest nie tylko legalna, ale również zupełnie naturalna. Wraz z nią do posiadłości trafiają osiemnastoletnia, milcząca Jenna i arogancka trzynastolatka, rudowłosa Cecily. Każda z dziewcząt jest inna i na swój sposób wyjątkowa. Polubiłam je wszystkie, co bardzo mnie zdziwiło, bo naprawdę rzadko zdarza mi się obdarzyć sympatią tak wielu bohaterów. Jednak tutaj nic nie mogłam poradzić na to, że bardzo lubię wszystkie dziewczyny. Być może dlatego, że w „Atrofii” nie ma postaci wyidealizowanych – wszystkie mają swoje wady i słabości. Nie ma też bohaterów zbędnych i niepotrzebnych, ponieważ każdy odgrywa jakąś znaczącą rolę. Polubiłam nawet naiwną, złośliwą, małą Cecily, której autentycznie współczułam. Współczucie nie jest uczuciem, które żywię często, a już na pewno nie w stosunku do bohaterów literackich. Mimo to szkoda mi było tej jeszcze dziewczynki, zupełnie nieświadomej zła, które ją otacza. Cecily była dzieckiem, które nigdy tak naprawdę nie miało dzieciństwa, co samo w sobie jest ogromną tragedią.

Z kolei Jenna jest postacią, której trudno nie polubić, a przynajmniej mnie zawsze podobały się takie intrygujące bohaterki. To, że została zraniona, sprawiło, że stała się niezwykle silną osobą. Robiła wrażenie osoby, która jest w cieniu, ale tak naprawdę cały czas była w centrum wydarzeń. Jej inteligencja i spostrzegawczość były dużo bardziej niebezpieczne niż „fochy” Cecily. Ale i tak największą sympatią obdarzyłam główną bohaterkę. Po części pewnie dlatego, że jest ona narratorką powieści i mamy wgląd we wszystkie jej przemyślenia i uczucia. Ale również dlatego, że cały czas wiedziała, czego chce i dążyła do tego. Nigdy nie dała się zwieść ułudzie szczęścia, jaką dawał jej Linden. Podziwiam ją za to, że tak wytrwale i niezmiennie wierzyła w słuszność swoich pragnień, że znalazła aż tyle siły, by je zrealizować. Sam Linden, o dziwo, budzi ciepłe uczucia. Bo tak naprawdę to nie on jest tym złym, lecz jego ojciec Vaghn, pochodzący z długowiecznego pokolenia, który tak manipuluje synem, że ten nie widzi, ile krzywdy wyrządzają innym. Być może nie powinnam, ale polubiłam tego nieszczęśliwego, zamkniętego w sobie człowieka, rozpaczającego po śmierci pierwszej żony Rose, która była jego prawdziwą miłością. Jest jeszcze Gabriel, służący w domu Lindena, którego wprost pokochałam. Między nim a Rhine rodzi się uczucie i musze przyznać, że jest to jeden z moich ulubionych wątków. Autorka naprawdę wspaniale go opisała – delikatnie i z wyczuciem.

Wizja przyszłości opisana przez Lauren DeSetfano zaskoczyła mnie i zszokowała, ale jednocześnie świat dziwacznego, złudnego piękna przedstawiony w „Atrofii” pochłonął mnie bez reszty i na pewien sposób zauroczył. Rhine jest przytłoczona otaczającym ją luksusem, czuje się jak ptak zamknięty w złotej klatce: ma wszystko, czego jej potrzeba, wszystko oprócz wolności. Podoba mi się także język, którym autorka posłużyła się, by to wszystko opisać. Dzięki niemu wszystko jest plastyczne, obrazowe i na wyciągnięcie ręki.

Lektura tej powieść sprawia, że w głowie rodzi się wiele poważnych pytań i wątpliwości. Przede wszystkim jak wygląda życie naznaczone widmem śmierci? Gdyby ludzie znali datę swojej śmierci, czy wtedy ich życie wyglądałoby inaczej? Czy jest sens walczyć o cokolwiek, skoro ma się świadomość, że zostało nam już tylko kilka lat? I jeszcze wiele, wiele innych pytań, które uparcie kołaczą się w mojej głowie, odkąd skończyłam czytać tę powieść. Książka pokazuje też z całą wyrazistością, że nieważne, czy ludzie wiedzą, kiedy umrą oni i ich bliscy, śmierć zawsze będzie zaskoczeniem. Bo tak naprawdę nie da się na nią przygotować. A ból po stracie kogoś, kogo kochamy zawsze będzie taki sam.

Pozostało jeszcze tyle rzeczy, które chciałabym napisać na temat tej książki, jednak muszę się powstrzymać, bo inaczej ta recenzja nie będzie miała końca. Uwielbiam powieść Lauren DeStefano i serdecznie polecam ją wszystkim, zarówno fanom gatunku jak i tym, którzy nie czytają takich powieści na co dzień. Dla mnie „Atrofia” jest książką niemal doskonałą, która zachwyca, trzyma w napięciu i sprawia, że ma się ochotę na więcej. Subtelny język, fascynujący świat i wielowymiarowi bohaterowie to tylko część z licznych zalet tej pozycji. Jest to jedna z najbardziej wyjątkowych, poruszających i szokujących książek, jakie w życiu przeczytałam. Bardzo, bardzo mocno zachęcam do sięgnięcia po tę lekturę.